"Bernadetta. Cud w Lourdes" [recenzja]: Prestidigitator obnażył się sam

Katia Cuq w filmie "Bernadetta. Cud w Lourdes" /materiały dystrybutora

Wyczynianie cudów to odwieczna domena prestidigitatorów i reżyserów. Wymaga wiedzy, sprytu i zręczności. Oglądający magiczne sztuczki nie mogą przecież znaleźć dowodów potwierdzających, że to, na co patrzą, jest oszustwem. Wtedy czar pryska, a rzeczywistość zostaje odarta z magii.

Za prestidigitatorkę uważana jest Bernadetta, czternastolatka z ubogiej rodziny, która doświadcza widzeń Matki Boskiej. Nieufni w cuda są wszyscy z jej otoczenia, każdy chce przyłapać ją na potknięciu. Wytworne arystokratki, bo tracą na popularności, odkąd w Lourdes mówi się tylko o skromnej dziewczynie. Naukowcy i dziennikarze, bo to, co nieempiryczne, wydaje im się jedynie bajaniem. Nieufny jest też Kościół i jego hierarchowie, którym bliżej do niewiernego Tomasza niż służebników słowa Bożego.

Na Bernadettę każdy ma swój pomysł - jedni chcą ją wydalić do innego miasta, inni zamknąć w odosobnieniu, trzeci - spalić na stosie.

Najciekawsza w tym filmie jest konfrontacja sfer, klas i postaw. Bernadetta występuje w opozycji do wszystkich. W Kościele nie ma nic do powiedzenia, bo jest kobietą. W społeczeństwie się nie liczy, bo pochodzi z niższej warstwy. Wśród naukowców budzi politowanie swoją prostodusznością i brakiem edukacji. I tu trzeba było postawić pytanie, jak przekonała ona do siebie ludzi o tak mocnych poglądach i wpływach?

Reklama

Niestety, reżysera podobne kwestie nie zajmują. Widzowi nie pozwala na najmniejsze niepewności, choćby w kwestii zdrowia psychicznego bohaterki. Od początku do końca nie ulega wątpliwości, że racja jest po jej stronie. Ona jako jedyna spośród sportretowanych tu osób ma w sobie dobro i niezachwianą wiarę. Przy tym jest skromna i niezłomna. Pozostali są butni, złaknieni władzy i sławy, a z oczu patrzy im źle. Nie ma wątpliwości, kogo weźmie w obronę reżyser.

Oczywistości są największym grzechem tego filmu. Wyolbrzymione opozycje pociągają za sobą przewidywalne rozwiązania fabularne. Nie ma tu też miejsca na zaskoczenie w kwestii przemiany bohaterów. Postawa nieprzekonanych zmienia się pod wpływem świadectw uzdrowionych. Tak jakby reżyser chciał nam powiedzieć, że ludzie religijnie zagubieni nie mają szans uwierzyć, jeśli nie doświadczą cudu.

Taka konstatacja mogła przeobrazić się w ciekawy komentarz do współczesności, ale zamiast wniknąć w analizę wzajemnych powiązań, obnażyć powody, dla których poszczególne środowiska trwają przy swoim i chcą Bernadettę uciszyć, reżyser rozwiązuje napięcia na linii Kościół-władza-społeczeństwo zsyłając deus ex machina. Niestety, film Jeana Sagolsa nie ma nawet krzty jego mocy. Tym razem w kinie nie zdarzył się cud, prestidigitator obnażył się sam.

4/10

"Bernadetta. Cud w Lourdes" (Je m’appelle Bernadette), reż. Jean Sagols, Francja 2011, dystrybutor: premiera kinowa: 29 stycznia 2016 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy