"Anioł" [recenzja]: Zło fotogeniczne

Kadr z filmu "Anioł" /materiały prasowe

Dwuznaczna moralność, według której bohater pozostający poza prawem, wzbudza powszechną sympatię żądnej krwi widowni, to motyw znany od zawsze. Jak łatwo zdobyć przychylność widza dla wszechogarniającego nihilizmu, zła i przemocy, chciał udowodnić Luis Ortega w filmie "Anioł".

Pielęgnacja fascynacji złym bohaterem smakuje najlepiej, kiedy jest oparta o zdarzenie prawdziwe, które miały miejsce i rzeźbiły naszą rzeczywistość. Weźmy przykład Carlosa Eduardo Pucha - seryjnego mordercy, który na kartach historii zapisał się jako najdłużej odsiadujący karę więzień w Argentynie.

Dwudziestolatek nazywany "jasnowłosym aniołem śmierci" i "szakalem z twarzą dziecka", odpowiedział przed sądem za jedenaście zabójstw, czterdzieści rabunków z okładem, napaście i gwałt, których dopuścił się w kilka miesięcy. Mówi się, że policja, aresztując niewinnie wyglądającego chłopaka o delikatnej buzi cherubinka, posiadacza burzy blond loków, do ostatniej chwili miała wątpliwości, czy trafiła na właściwą osobę. Choć zabrzmi to trochę prowokacyjnie, trudno się dziwić...

A to dlatego że Pucha - choć z racji portfolio działalności przestępczej - zasługuje na miano seryjnego mordercy, nie wydawał się stereotypowym, przesadnie demonicznym popkulturowym psychopatą. Jest przerażający w swoim urodziwym kształcie, stanowiąc zaprzeczenie tezy postawionej przez Cesare'a Lambroso, który wiązał urodzonych morderców z anomaliami anatomicznymi - masywną dolną szczęką, głębokimi oczodołami i spiczastymi uszami. W skrócie: brzydotą, która odbiega od społecznej normy. Zło przed Puchą chyba nigdy nie było równie fotogeniczne.

Reklama

Sam fakt zaistnienia takiego zdarzenia każe przyjrzeć się jego postaci trochę uważniej. Genezie monstrualnego czynu, wokół którego z czasem narosło mnóstwo legend, a także emocji targającym chłopakiem wychowanym w kraju wojen i walk domowych, zamachów stanu i dyktatur, które w latach 70. wyrządziły spustoszenia i otworzyły rachunki krzywd na wiele pokoleń. "Aniołowi" brakuje tego typu elementów społeczno-politycznych namysłu oraz krytycznych refleksji, nie cierpi za to na deficyt jednostkowej, osobistej czy intymnej perspektywy. Luis Ortega postanowił zrezygnować z przechwycenia głosu zbiorowości i wskazać, że umysł owładnięty żądzą krwi miał przyczynki w dużej mierze w młodości, będącej kłębkiem tłumionych frustracji oraz potrzeby ucieczki od inwestycji rodziców w przyszłość dziecka widzianej przez pryzmat etosu robotniczego. - Świat należy do złodziei i artystów, nie do klasy pracującej - stwierdza bohater, likwidując pośrednie etapy i wybiera drogę na skróty.

"Anioł" zaczyna się dość klasycznie: drobnymi kradzieżami, począwszy od biżuterii, przez zaskórniaki sąsiadów, kończąc na motocyklu zaparkowanym przed luksusową rezydencją w sercu Buenos Aires. Jest więc wizja Ortegi dość klasycznym okazem kariery od złodziejaszka do serial killera, pokazując, że za awanturniczym życiorysem Puchy stał szereg świadomych decyzji, że nie pomogły miesiące kiblowania w poprawczaku. Reżyser stopniowo zagęszcza te sygnały do momentu, kiedy młodziutki kryminalista wpadnie w przestępczy świat jak śliwka w kompot pod wpływem Ramona - kolegi ze szkolnej ławy, który razem z ojcem spędza dnie na strzelaniu do celu i planowaniu kolejnych kradzieży. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, dlatego trio z Buenos postanawia dokonać coraz zuchwalszych skoków. Kiedy w ich ręce wpadają cenne dzieła sztuki, Pucha pociąga za spust, naliczając na swoje konto pierwszą ofiarę. W trakcie kolejnych napadów Ortega przygląda się chłopakowi coraz uważniej, bierze pod uwagę także zażyłość z Ramonem. Idzie to w parze z wątkiem homoerotycznym - uzewnętrznieniem tempa uczuć i emocji bohatera względem wspólnika w zbrodni.

Najbardziej kuszący kontekst zdawał się zatem kryć w tym, że można by potraktować "Anioła" jako wnikliwą opowieść o budowaniu tożsamościowych fundamentów oraz podążaniu za seksualnym kompasem. Szkoda tylko, że Ortega traktuje ten wątek po łebkach, czyta go skokami, przez co traci swój potencjał. Trudno powiedzieć, że reżyser odważnie podejmuje temat seksualnych wyborów bohatera, nawet jeśli czasem dłoń dotyka ust, a skradziona biżuteria ląduje na przyrodzeniu wspólnika. Niestety, Ortega zatrzymuje się gdzieś w pół zdania, traktuje ten wątek bezpiecznie i ospale. Podobnie zresztą sprawa ma się tutaj z całym drugim planem, który zdaje się funkcjonować w służbie polerowania dopieszczonego estetycznie obrazka. Niby bohaterów oplatają jakieś historie, ale żadna z nich nie wybrzmiewa, nie daje poczucia wpływania na losy głównego bohatera z drugiego kręgu, a przy tym na intensywność wykreowanej rzeczywistości. Postać rodziców Ramona czy samego Puchy są tu szczątkowe, wręcz pretekstowe.

Choć "Anioł" przywraca historii Puchy pamięć i zmusza do namysłu, to jednak trudno pozbyć mi się wrażenia, że zasłużyła ona na obraz nieco wnikliwszy. Ortega wykonał kawał solidnej roboty - szczególnie rozprężenie klasycznej formy za pomocą nasyconych kolorów i rewii pięknych przedmiotów oraz użycie hitów Pappo's Blues, klasyka argentyńskich list przebojów, dało widzom posmak epoki - lecz wiele wątków potraktował powierzchownie. W Cannes pojawiły się zarzuty że nie wziął pod uwagę chociażby tematu gwałtu, dorzucę, że brakuje mu w tym wszystkim celności chirurga onkologa. Zgoda, jego plastyczna wizja pozwala się o czynach "argentyńskiego anioła śmierci" całkiem sporo się dowiedzieć, ale nie zbliżyć się do niego jako człowieka. A już na pewno nie pozwala na próbę wejścia w jego skórę.

6/10

"Anioł" (El ángel), reż. Luis Ortega, Argentyna 2018, dystrybutor: Best Film, premiera kinowa: 1 lutego 2019 roku.


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy