Reklama

Gwiaździste, psychiczne otchłanie

Jeśli założyć, że tak jak pierwszy sen w nowym domu jest proroczy dla jego właściciela, tak film inaugurujący festiwal filmowy jest zapowiedzią jakości całej imprezy - to otwarcie Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji obiecuje, że będziemy mieli do czynienia z najlepszą w tym roku fetą zorganizowaną na cześć światowego kina.

"Grawitacja" Alfonso Cuaróna jest wizualnym dziełem sztuki łączącym elementy mainstreamowego kina; thrillera, w którym głównym bohaterem jest nowa technologia oraz wiarygodnego filmu psychologicznego, którego bohaterka dostaje szansę na powtórne narodziny i świadome przejście kolejnych etapów życia (płodowego).

Choć film Alfonso Cuaróna jest przeznaczony do szerokiej konsumpcji, nie jest to marnej jakości dziełko, które można zapomnieć oddając się szerokiej gamie przyjemności serwowanych na drugie danie. "Grawitacja" jest zarazem inteligentnym filmem "głównego nurtu", którego twórca flirtuje z arthouse'ową wrażliwością, jak i wizualnym majstersztykiem potwierdzającym, że Emmanuel Lubezki (operator współpracujący m.in. z Terrence'em Malickiem) raz za razem przeskakuje coraz wyższe poprzeczki.

Reklama

Fenomenalna jest już kilkunastominutowa sekwencja otwierająca "Grawitację" - złożona z krystalicznie czystych obrazów orbity okołoziemskiej oraz głosów, których intensywność wzrasta wraz z naocznym zbliżaniem się uszkodzonej stacji kosmicznej. Jeden z jej elementów naprawia technik medyczny z NASA - dr Ryan Stone (Sandra Bullock). W przestrzeni kosmicznej wokół niej beztrosko krąży astronauta, który wiele już w kosmosie przeżył - Matthew Kowalsky (George Clooney). Żartuje na wstępie i nie przestanie tego robić, choć świat wokół zacznie wsysać go coraz mocniej i odsłaniać przed nim urokliwe gwiaździste otchłanie.

Dzięki temu Kowalsky znakomicie rozrzedza atmosferę zagęszczającą się w kosmosie Cuaróna, w którym astronauci są pospinani skręconymi taśmami, przypominającymi unoszące się w wodach płodowych pępowiny. Urywając się kolejno, to one zapowiadają, że nadchodzi czas na samotne zderzenie się z rzeczywistością.

W "Grawitacji" do ekranu przyciąga wszystko, bo dwójce astronautów przydarzają się wszystkie katastrofy, które mogą mieć miejsce na stacji kosmicznej. Każda z nich - deszcz meteorytów, dryfowanie po orbicie, wyczerpywanie się tlenu i desperackie wołanie o pomoc w przestrzeni, w jakiej nie ma nic, co niosłoby dźwięk - nie jest zaprojektowana wyłącznie z myślą o dostarczeniu widzowi dreszczyku emocji. Wszystkie sekwencje są kolejnymi etapami, które należy przejść, by dojść do momentu powtórnych narodzin - jedynego sposobu na to, by życie ludzi takich jak dr Ryan Stone wepchnąć na właściwe tory.

Wszystkie dramatyczne opowieści technik medycznej z Illinois, które niebezpiecznie ocierają się o filmowy patos, Cuarón rozładowuje jednak za sprawą dowcipnych monologów Clooneya. Jego Matthew Kowalsky jest kosmiczną maskotką, błaznem i niegroźnym podrywaczem.

Jest w filmie meksykańskiego reżysera niezwykła harmonia, która wynika z perfekcyjnego wyważenia wszystkich elementów filmowej historii. Atrakcje rodem z kina mainstreamowego są splecione z naskórkowo, ale konsekwentnie poprowadzonym wątkiem doświadczania żałoby. Obu tym elementom znakomicie podporządkowane są też inscenizacje kolejnych sekwencji - zwłaszcza tych odbywających się wewnątrz niewielkich kapsuł, w których ludzkie ciało instynktownie przybiera pozycję embrionalną.

Przygląda mu się świadoma każdego ruchu w kadrze kamera Lubezkiego, która raz przystaje i wpatruje się w przestrzeń świetnie zaprojektowaną przez Andy Nicholsona, innym razem lewituje wraz z postaciami lub tańczy wokół nich, jakby do cna opanowała wręcz baletowe figury. W tańcu ociera się o rekwizyty, omija rzeczy niepotrzebne, skupia się na zawężaniu perspektywy i wirowaniu wokół największych lęków Stone i Kowalsky'ego. Fenomenalnie sprawdza się też muzyka Stevena Price'a, dzięki której narracja toczy się równolegle jeszcze jednym torem - pełnym dźwiękowych sekwencji wywołujących autentyczne wzruszenie oraz subtelnych tonów wypełniających przestrzeń kosmiczną nutami przedziwnej, hipnotycznie uzależniającej od siebie melancholii.

Nie ma w "Grawitacji" zbędnego ujęcia, sekwencji czy dialogu. Nie przeszkadza nawet pewne uproszczenie psychologicznych procesów, bo film warto obejrzeć dla jego fenomenalnej formy, w której 3D sprawdza się jeszcze lepiej niż w "Pinie" (2011) Wima Wendersa, a rola Bullock to kreacja oscarowa.

"Grawitacja" trafi na ekrany polskich kin 11 października.


Anna Bielak, Wenecja

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Grawitacja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama