Reklama

Chłopcy, mężczyźni i dzikie zwierzęta

Pierwsze dni jubileuszowego 70. MFF w Wenecji były dniami kobiet. Bohaterki "Grawitacji", "Tracks" oraz włoskiego "Via Castellana Bandiera" udowadniały, że są równie silne, uparte, wytrzymałe i bezkompromisowe jak mężczyźni. Weekend przyniósł w tym względzie sporą zmianę...

Ekrany weneckich kin ulokowanych tylko kilka metrów od plaży opanowali panowie - Josh i Harmon z "Night Moves" Kelly Reichardt, Lester Ballard z "Child of God" Jamesa Franco, pan B. z "Palo Alto" Gia Coppoli i Joe z filmu Davida Gordona Greena. Tym samym po czerwonym dywanie w czasie uroczystych wieczornych premier przeszli się Jesse Eisenberg, Scott Haze, James Franco i Nicolas Cage. Niebawem pojawią się na nim Xavier Dolan i Terry Gilliam.

Terroryści w Oregonie

Każdy nowy film Kelly Reichardt różni się od kolejnego tylko pozornie. Historie reżyserki "Wendy i Lucy" (2008) oraz "Meek's Cutoff" (2010), mimo swojej wielkiej różnorodności, podejmują jeden temat - strach przed odpowiedzialnością za własne decyzje i działania, który prowadzi do poważnego w skutkach zagubienia w rzeczywistości.

Reklama

W pustynnym "Meek's Cutoff" trzy małżeństwa przemierzały amerykańską prerię z zamiarem osiedlenia się na Dzikim Zachodzie. Ich problemem był lider, tytułowy Meek, który nie potrafił się przyznać, że zgubił drogę i cała wyprawa stanęła pod znakiem zapytania, głodu i strachu. W "Night Moves" Reichardt podejmuje analogiczne wątki, ale ubiera je w całkowicie inny format gatunkowy. Reżyserka "River of Grass" (1994) nie flirtuje dziś z westernem, ale ociera się o zaangażowane kino społeczne. Portretuje życie farmerów z Oregonu i przygląda się działaniom ekologicznych aktywistów. A może powinniśmy użyć słowa ekstremistów? Jeden z liderów grupy pojawia się w oregońskim miasteczku i przekonuje dwójkę zaangażowanych w życie lokalnej społeczności młodych ludzi do wzięcia udziału w sabotażu przedsiębiorstwa energetyki wodnej. W nieco przydługim i zbyt wolnym filmowym wprowadzeniu Reichardt przygląda się Joshowi (Jesse Eisenberg), Denie (Dakota Fanning) i liderowi ekologów Harmonowi (Peter Saarsgard), który przygotowuje chłopca i dziewczynę do wysadzenia tamy. Reichardt mniej interesuje jednak zaangażowanie swoich bohaterów w ruch pro-ekologiczny, ile proces ich radzenia sobie z odpowiedzialnością za terror, którego akceptację wymusiła na nich przynależność do grupy.

Reichardt słusznie zauważa, że opieka tej ostatniej kończy się wraz z wykonaniem zadania. Wszystkie jego następstwa czy nieprzewidziane skutki uboczne są zrzucane na ramiona jednostki. I przygniatają ją. Dewastują jej życie, wywołują wyrzuty sumienia i utratę wiary w to, że cel, który został osiągnięty, był właściwie wymierzony. Film Reichardt, który wydaje się nudny, zbyt długi i trudny w odbiorze - rodzi głęboki niepokój. Jego finał zostawia nas z poczuciem niedowierzania w wydarzenia, w których braliśmy udział, będąc w bezpiecznej pozycji widzów. W kontekście "Night Moves" łatwo zadać pytanie o naturę terroryzmu - tego, który dotyka jednostki, który odciska na nich swoje piętno i niszczy delikatną strukturę ludzkiej psychiki. Terroryzmu, o jakim nie pisze się w gazetach, ale który jest rodzajem uniwersalnej emocji odczuwanej przez tych, którzy kiedykolwiek w stu procentach zatracili się w wierze w radykalną ideę.

Dwie twarze Jamesa Franco

W lutym tego roku James Franco przyjechał na MFF w Berlinie z dwoma filmami - biograficzną historią o gwieździe porno "Lovelace" (2013) Roba Epsteina i Jeffreya Friedmana oraz "Interior. Leather Bar" (2013) - filmem, w którym wystąpił i który współreżyserował. Siedem miesięcy później Franco gości na festiwalu w Wenecji, gdzie po czerwonym dywanie również przechadza się dwa razy. Premiery na Lido di Venezia mają bowiem: wyreżyserowana przez aktora adaptacja powieści Cormaca McCarthy'ego "Child of God" oraz debiut Gia Coppoli (siostrzenicy Sofii Coppoli i Romana Coppoli) "Palo Alto", którego scenariusz powstał w oparciu o opowiadania występującego w nim Franco.

W roli trenera kobiecej drużyny piłki nożnej pana B., Franco uwodzi jedną ze swoich uczennic - śliczną i subtelną April (znana z "Millerów" Emma Roberts). Dziewczyna ma jednak więcej rozumu, niż typowe filmowe nastolatki i bardziej niż do dojrzałego mężczyzny ciągnie ją do kolegi ze szkoły - ciągle wpadającego w tarapaty Teddy'ego (Jack Kilmer). Debiut Gia Coppoli jest kobiecym spojrzeniem na młodzież portretowaną przed laty przez Harmony'ego Korine'a ("Skrawki") i Larry'ego Clarka ("Dzieciaki"). Mimo fascynacji ironicznym kinem inicjacyjnym w bezpośredni sposób pokazującym nastoletnie dramaty, Gia Coppoli udało się otulić "Palo Alto" atmosferą melancholii charakterystyczną dla pierwszych filmów Sofii. W "Palo Alto" zderzyły się dwie perspektywy: męska i kobieca, dzięki czemu film jest też pełnowymiarową relacją z przeżycia, w którym ślady własnych wspomnień i niespełnień odnajdą zarówno chłopcy jak i dziewczyny.

Niewielka rola w debiucie Gia Coppoli pozwoliła cierpiącemu na twórcze ADHD Jamesowi Franco skupić się na znacznie bardziej wymagającym projekcie - adaptacji opublikowanej w 1973 roku powieści "Child of God". Franco znacznie lepiej poradził sobie z ekranizacją prozy Cormaca McCarthy'ego niż John Hillcoat, którego "Droga" miała premierę w Wenecji w 2009 roku. O ile bowiem produkcja Hillcoata była zwyczajnie zła, o tyle film Franco jest tylko nierówny.

Reżyser ewidentnie nie miał pomysłu na wprowadzenie widzów w świat mccarthowskiego Lestera Ballarda i niepotrzebnie posłużył się drażniącą narracją z offu, opisującą sytuację bohatera wyrzuconego poza nawias społeczeństwa. Film niewątpliwie unosi jednak na swoich ramionach kreujący postać Ballarda fenomenalny Scott Haze. Jego gra nie jest oparta na wnikaniu w psychologię postaci, ale na totalnym, obrzydliwym, całkowicie fizycznym zezwierzęceniu ciała. W wykonaniu Haze'a Ballard jest czystym instynktem, ucieleśnieniem wypartych żądzy. Uciekając z miasta, które nigdy nie będzie potrafiło o nim zapomnieć, bohater "Child of God" przekracza granice tego, co w kulturze akceptowalne. I to samo stara się robić Franco, który pokazuje proces wydalania, nekrofilskie stosunki naruszające granicę między śmiercią a życiem, wycierane dłonią wydzielin ciała i przymierzanie peruk po oskalpowanych kobietach.

Krwawe walki psów

Do fenomenalnego Scotta Haze'a niestety nie umywa się Nicolas Cage, który powraca na ekrany kin w roli teksańskiego recydywisty w najnowszym filmie Davida Gordona Greena. "Joe" to powrót reżysera do mrocznych opowieści o marginesach Ameryki - biednych miastach skąpanych w alkoholu i ludziach bez perspektyw lękających się panoszącej się wokół przemocy. Barwny, lekki i dowcipy "Prince Avalanche" (2013), który Gordon Green pokazywał na festiwalu w Berlinie, pod wieloma względami był jednak ciekawszą i bardziej wielowymiarową historią, niż "Joe". Mimo niebanalnej decyzji obsadzenia w tytułowej roli Cage'a, film jawi się bowiem jako synteza niepokojąco znajomych obrazów.

Filmowa przestrzeń przywołuje wizerunki społeczności zamieszkującej góry Catskills - sportretowane w "Do szpiku kości" (2010) Debry Granik. W miasteczku, gdzie za winy karzą ci, którzy mają odwagę przycisnąć spust karabinu, mieszka tytułowy Joe. Mężczyzna stara się robić wszystko, by trzymać swoje emocje na wodzy. Wie, że nie może sobie pozwolić ani na gniew, ani na czułość, bo wszystkie uczucia doprowadzą go do ekstremalnego zachowania. Jego spokój ewidentnie narusza nastoletni Gary (Tye Sheridan), który podobnie jak w "Uciekinierze" (2012) Jeffa Nicholsa w mężczyźnie stojącym na obrzeżach społeczeństwa szuka wsparcia i figury nauczyciela. Fakt, że film Gordona Greena jest przede wszystkim opowieścią o kolejnych pokoleniach, ojcach i synach, dziedziczeniu genów i próbie ucieczki przed zapisanym w gwiazdach losem, niebezpiecznie zbliża wymowę "Joe'ego" również do metafory wpisanej w "Dwa oblicza" (2013) Dereka Cianfrance.

Z powyższych względów, z jednej strony bardzo łatwo wejść w świat przedstawiony, z drugiej, nie chce się w nim długo przebywać. Za szybko do głowy przychodzą bowiem rozwiązania kolejnych sytuacji i w zbyt oczywisty sposób rozwijają się relacje między bohaterami. Nicolasowi Cage'owi daleko do bohatera z krwi i kości. Podobnie jak Lester Ballard z "Child of God", Joe jest zranionym zwierzęciem, które broni swojego terytorium resztkami sił. Gordon Green zrobił wiele, by stworzyć wokół niego atmosferę zagrożenia i wywołać w nas niepokój, ale jego obecność zawdzięcza głównie scenografii, lokacjom i kompulsywnym wybuchom przemocy, a nie oryginalnie prowadzonej linii narracyjnej.

Anna Bielak, Wenecja

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: chłopcze
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy