Wenecja 2012
Reklama

Wenecja: Nostalgia za przeszłością

- Temat wiary w Boga i oddania wspólnocie można uznać za motyw przewodni tegorocznego konkursu - pisze z Wenecji wysłanniczka INTERIA.PL

Autorzy kina dość często miewają twórcze kryzysy. Wtedy niejednokrotnie kierują swoje błagania o oświecenie właśnie w stronę "bóstwa". Wołania o pomoc mogą przyjmować nawet bardzo rzewną i patetyczną formę filmu dokumentalnego, który później robi furorę na... festiwalu w Cannes.

Dokładnie taki los spotkał koreańskiego mistrza, pupila europejskiej publiczności Kim Ki-duka. "Arrirang" był wymuszonym making-offem wyznania wiary w twórczą niemoc. Chatka w lesie, samotnia, płacze i rozmowy z samym sobą. Wszystko rejestrowała kamera, a następnie odczuwali widzowie na całym świecie. Dzięki bogu (!?) Kim Ki-duk nareszcie zrezygnował ze swojej samotni i odbił się od dna braku twórczej inwencji. Wczoraj w konkursie głównym został pokazany jego najnowszy film "Pieta". I choć już sam tytuł wskazuje na rodzaj laudacji dla Najwyższego, jedno jest pewne: koreański guru dostąpił iluminacji. Kim Ki-duk ponownie nauczył się robić filmy.

Reklama

Matka, syn i krwawa zemsta

"Pieta" to osiemnasty film w biografii reżysera, o czym informuje plansza w czołówce filmu. Na pierwszy rzut oka przypomina "Bad Guy" (2002) i "Samarytankę" (2004) - filmy, w których Kim Ki-duk oprócz onirycznych wątków bardzo mocno zaznaczał status społeczny i miejsce pochodzenia swoich bohaterów. Główny bohater Kang-do ściąga długi wśród lokalnych, małych przedsiębiorców. Codziennie rano dostaje MMS-em zdjęcie dłużnika i bardzo szybko załatwia sprawy finansowe. W razie braku spłaty pozostaje mu jedynie użycie siły. W konsekwencji większość jego "klientów" to kaleki. Kilku z nich błaga na kolanach o litość, ale Kang-do jest znany z tego, że podchodzi odpowiedzialnie do swojego zajęcia. W trakcie jednego z incydentów niespodziewanie pojawia się zaginiona matka "komornika". Kobieta z uporem maniaczki twierdzi, że zaraz po urodzeniu porzuciła Kang-do i teraz pragnie naprawić swoje błędy. Mimo niechęci i odrzucenia Min-soo wytrwale nawiedza syna. W końcu bariera pęka i w mieszkaniu Kang-do wreszcie ktoś oczekuje jego powrotu z pracy. Niestety do czasu.

W "Piecie" matczyno-synowska więź to podstawa do krwawej zemsty za krzywdy przeszłości. Miłość rodzicielska staje się zarówno powodem tragedii, jak i bronią przeciwko sprawcy morderstwa. Obce Kang-do miłosierdzie zaczyna być najbardziej pożądaną przez niego wartością. Dopóki sam nie okazuje uczuć, wydaje się być bezpieczny. Bez problemu kaleczy swoje ofiary i poniża je licznymi policzkami. Uderzenia w twarz powtarzają się w "Piecie" praktycznie non stop. W pewnym momencie perspektywę policzkowanego przejmuje nawet kamera. Kang-do nie ma litości dla nikogo. Tym bardziej dla swojej cudem odnalezionej matki, którą akceptuje dopiero po serii perwersyjnych rytuałów.

Według Kim Ki-duka wszystkiemu winne są pieniądze, czyli krótko mówiąc kapitalizm. Maleńka industrialna dzielnica w Seulu, w której toczy się akcja filmu, to kraina rozlatujących się warsztatów, w których ludzie wbrew logice starają się utrzymać produkcję. Kiedy przetrwanie jest niemożliwe, zaciągają długi. Kiedy pojawia się Kang-do, oprócz strachu majaczy im przed oczami także obietnica wybawienia. W końcu jeśli zdarzy im się wypadek przy pracy z pomocą, przynajmniej na chwilę, przyjdzie wysokie ubezpieczenie.


W "Piecie" oprócz fajerwerków i krwawych egzekucji liczy się przede wszystkim przypominanie historii zwykłych ludzi i ich zapomnianego przez wszystkich środowiska. Dzielnica metalurgicznych warsztatów jest praktycznie niewidoczna na szerokim planie miasta. Widok zasłaniają wysokie, szklane wieżowce. To właśnie w takiej scenerii rozgrywa się matczyno-synowski dramat, w którym Kim Ki-duk potwierdza ostatecznie koniec swojej twórczej terapii.

Marzyciele i rewolucjoniści

U Oliviera Assayasa w jego najnowszym filmie "Something In The Air" prywatne tragedie przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. Na pierwszym planie jest rewolucja i próba zmiany zachodniego systemu. Maj 1968 mamy już za sobą. Nastąpił okres rozprzężenia - początek lat 70. Nostalgia za przeszłością i chęć odtworzenia buntowniczych idei młodego pokolenia wynika prawdopodobnie z mocnych wątków biograficznych samego reżysera. Gilles jest uczniem szkoły średniej pod Paryżem. Talent malarski i oddanie filozofii to jedynie drobna część jego codzienności. Polityczne zaangażowanie chłopak traktuje bardzo serio, podobnie jak jego młodzi przyjaciele ze szkoły. Manifestacje, starcia z policją, kolportaż plakatów, ulotek i obowiązkowe "akcje nocne", które policja nazywa aktami wandalizmu, to chleb powszedni dla francuskiej młodzieży tamtego okresu.

W tym idyllicznym świecie walki z systemem trudności pojawiają się dopiero w momencie, kiedy między "wojownikami" dochodzi do różnicy zdań. Sieć przyjaźni pęka. Dla niektórych liczy się marksistowska idea tworzenia robotniczych dokumentów, inni pragną szukać swojego języka sztuki. Obok polityki pojawia się wolna miłość, imprezowy Londyn, narkotyki, mistyczne tańce rodem z Indii i artyści z Kabulu, którzy bardzo chętnie przyjmą chętnego na praktyki asystenta.


Assayas w swoim filmie maniakalnie odrealnia przeszłość. Podróż do korzeni "prawdziwego" buntu to dla niego powrót do utraconego raju. Młodość to siła, a rewolucja miała sens tylko we Francji. Jego bohaterowie prześlizgują się przez kolejne wydarzenia w swoim życiu, aby w końcu dorosnąć do wyboru właściwej drogi. Na końcu czeka ich zawsze szczęście i spełnienie. "Something In The Air" można uznać za wymarzony filmowy mit tamtego pokolenia. Podobnie zresztą jak "Marzycieli" Bertolluciego. Choć tym razem hołd dla przeszłości składają rodowici Francuzi, co pewnie ma jeszcze większe znaczenie.

W końcu do dziś rówieśnicy przyjaciół z "Something In The Air" mogą wspominać piękne czasy młodości, kiedy każdy zgodnie wykrzykiwał rewolucyjne hasła i rzucał koktajlami Mołotowa. Wspominają to z ciepłych domów na przedmieściach przekonani, że dzisiejsza młodzież to fałszywi konsumenci, dla których rewolta oznacza najlepszy powód do tego, żeby w końcu opuścić nudną szkolną salę.

Portugalia, Napoleon i Isabelle Huppert

Kolejny uwikłany w historyczny kontekst film w tegorocznym konkursie przypomina nie najlepszej jakości klasyczne wojenne kino kostiumowe. Portugalskie "Linhas de Wellington" Valerii Sarmiento można uznać za obowiązek selekcjonerów wobec tradycyjnie postrzeganej wizualizacji narodowych mitów. Portugalskie wojsko w trakcie wojen napoleońskich z odwagą broniące własnego kraju to doskonały temat na film ku chwale własnej ojczyzny.

Kilkunastu bohaterów, po różnych stronach barykady, równie mocno zaangażowanych w konflikt, tworzy mozaikę monumentalnej wojennej opowieści. Sarmiento nie selekcjonuje bohaterów. Opowiada losy prostytutek polowych, partyzantów pod wodzą księdza, zwykłego sierżanta, czy samego generała Wellingtona. Nie omija również polskich dezerterów z napoleońskiej armii, którzy koniec końców giną próbując wykorzystać seksualnie zwłoki martwej kobiety. W gruncie rzeczy chodzi jednak o obronę stolicy. Zwycięzcy Francuzi przesuwają się w stronę Lizbony. Anglicy z Portugalczykami próbują ich powstrzymać. Choć tak naprawdę ostatnią nadzieją obrońców ojczyzny (i ich wiernych brytyjskich powierników) jest tajemniczy plan przebiegłego generała.

Fragment filmu "Linhas de Wellington" (na próżno szukać w nim Isabelle Huppert):


Po raz kolejny wenecki konkurs zaskakuje. Aż trudno uwierzyć, że tak tradycyjny, historyczny monument z pretensjami do narodowych mitów znalazł się w konkursie głównym tego festiwalu. Złośliwi twierdzą, że czasem o tytułach konkursowych decyduje obsada. W przypadku "Linhas de Wellington" wystarczy wspomnieć m.in. Catherine Deneuve, Michela Piccoli, Isabel Huppert, czy Johna Malkovicha. Brzmi naprawdę imponująco. Szkoda tylko, że większość z nich gości na ekranie tylko w jednej scenie. Huppert wypowiada dosłownie dwa zdania, po czym wyjeżdża z pokoju na wózku inwalidzkim. No cóż, widocznie było warto.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: przeszłość | Wenecja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama