Oscary 2016

​"Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy" [recenzja]: Wojna po wojnie

Kadr z filmu "Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy" /materiały prasowe

W odległej galaktyce wojna prawie nigdy się nie kończy. Na gruzach Imperium powstaje Najwyższy Porządek, którego przywódcy, stojący oczywiście po ciemnej stronie Mocy, prowadzą armię przeciwko rebeliantom. Chociaż to niezgodne z prawami fizyki, to w gwiezdnej próżni wciąż rozbrzmiewają odgłosy wystrzałów i wybuchów.

Dobra wiadomość jest taka, że "Przebudzenie Mocy" J.J. Abramsa wypełnia bezgraniczna miłość do kultowej serii. Złą wiadomością jest jednak to, że w filmie brakuje przekory i świeżości. Siódma odsłona "Gwiezdnych wojen" jest prezentem złożonym trudnej do zliczenia rzeszy fanów: niczym mniej, ale też niczym więcej.

Pierwsze kilkanaście minut przypomina, jak bardzo leciwa jest stworzona przez George'a Lucasa konwencja: te pancerne lub powłóczyste stroje, zabawkowe bronie, urocze postacie robotów, a także ten łagodny montaż i ta mieszanka patosu z dziecinnym humorem. Na szczęście Abrams, reżyser pozbawiony wyrazistego stylu, ale obdarzony za to ogromną energią, potrafi zminimalizować wydzielany przez całość zapach naftaliny.

Reklama

To właśnie dzięki niemu "Przebudzenie Mocy" jest filmem bardzo szybkim i intensywnym, czasem nawet trochę chaotycznym, ale w dobry, młodzieńczy sposób. Znaleźć można w nim nawet pojedyncze momenty prawdziwej poezji: scenę spaceru pośród zasypanego przez piach pobojowiska lub ponownego spotkania pary bohaterów z oryginalnej serii.

Jeśli reżyseria dodaje filmowi skrzydeł, to w dół ciągnie go scenariusz. Jego autorzy, Abrams, Lawrence Kasdan i Michael Arndt, w neurotycznym odruchu umieścili w nim absurdalną ilość nawiązań do klasyki. Nie jest większym problemem to, że co chwilę na ekranie pojawiają się kolejni starzy znajomi - większość z nich ma bardzo efektowne wejścia. Przeszkadza jednak to, że fabuła dzieli zbyt wiele punktów z poprzednimi odsłonami. Pewien droid posiada informacje niezbędne do zwycięstwa; w gwiezdny konflikt zostaje uwikłana osoba z pustynnego nigdzie; ktoś okazuje się czyimś krewnym. Deja vu pulsuje w głowie niczym alarm. Sprawia to, że "Przebudzenie Mocy" czasem przypomina bardziej remake niż sequel.

Rumieńców dodają historii nowi bohaterowie. Protagonistami są tu Finn (John Boyega) i Rey (Daisy Ridley): on jest szturmowcem-żółtodziobem, który po pierwszej masakrze postanawia zdezerterować, ona jest żeńską wersją młodego Luke'a, nieświadomą swoich umiejętności nadzieją całej galaktyki. Najsympatyczniejsze wydaje się w nich to, że oboje są dzieciakami, na zmianę podekscytowanymi i przerażonymi.

Dzieciakiem okazuje się też ich przeciwnik, Kylo Ren (Adam Driver), adept ciemnej strony Mocy, który wciąż nie jest pewny swojego powołania - w dziwnej i niespodziewanie przejmującej scenie modli się do hełmu Dartha Vadera, prosząc go o duchowe wsparcie. Driver, znany z roli abnegata Adama z serialu "Dziewczyny", wlewa jego postać sporo ambiwalencji: jest równocześnie rozedrgany i okrutny, delikatny i śliski. Widzowie, którzy kojarzą go ze wspomnianego tytułu, mogą ponadto wyczuć sporo seksualnego napięcia w scenach, kiedy Kylo rozmawia lub walczy z Rey.

I to właśnie w jego wątku wydaje się tkwić największy potencjał nowej trylogii: szansa na to, aby zmienić ją w coś ciekawszego niż popkulturowy skansen.

6,5/10

"Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy" (Star Wars: The Force Awakens), reż. J.J. Abrams, USA 2015, dystrybutor: Disney, premiera kinowa: 18 grudnia 2015 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama