Gdynia 2012
Reklama

Gdynia Film Festival: Kroniki samochodowe

Okrzyknięty 10 lat temu nadzieją polskiego kina Piotr Trzaskalski ("Edi") powrócił do reżyserii po kilkuletnim niebycie, prezentując w konkursie Gdynia Film Festival swój najnowszy obraz "Mój rower". O wiele ciekawszą propozycją była jednak pokazywana w Panoramie Polskiego Kina "Piąta pora roku" Jerzego Domaradzkiego. Akcja obydwu obrazów w znacznej mierze rozgrywa się... w samochodzie.

W swym najnowszym filmie Piotr Trzaskalski zabiera widzów w spokojną, rodzinną podróż. "Mój rower" to pochwała niespieszności oraz celebracja ulotnych życiowych radości opowiedziana przez pryzmat trójpokoleniowej rodziny: dziadka, ojca i wnuka.

Historia jest więcej niż standardowa. Kiedy od uzależnionego od alkoholu Włodka (w tej roli znany skrzypek jazzowy Michał Urbaniak) nagle odchodzi żona, on sam zaś trafia do szpitala, u jego boku pojawiają się natychmiast syn - wybitny pianista Paweł (Artur Żmijewski) oraz uczący się w Anglii wnuk Maciek (debiutujący na dużym ekranie Krzysztof Chodorowski). Dowiedziawszy się, że mama zostawiła ojca dla innego mężczyzny, Paweł decyduje się wyruszyć w podróż mającą na celu przekonanie jej do powrotu. W samochodowej wycieczce przez Polskę towarzyszyć będzie mu zarówno syn, jak i ojciec.

Reklama

Każdy z mężczyzn reprezentuje inną życiową postawę - zasadniczy Paweł w dość zaskakującej kreacji Artura Żmijewskiego (serialowy ojciec Mateusz gra tu niemal schwarzcharakter) jawi się tu jako apodyktyczny człowiek sukcesu, dla którego rodzina zawsze była w cieniu muzycznej kariery. Nic dziwnego, że od niemal trzech lat nie miał żadnego kontaktu ze swym synem, który uosabia w '"Moim rowerze" postawę młodzieńczego buntownika (przyzwoity debiut studenta krakowskiej PWST - Krzysztofa Chodorowskiego). Najlepszą kreację tworzy jednak Michał Urbaniak, którego Włodek to życiowy birbant, całkowite przeciwieństwo poukładanego Pawła.


Urbaniak gra w "Moim rowerze" trochę na Himilsbachowską nutę, ograniczając się do naturszczykowej deklamacji kolejnych kwestii. Mimo że dialogi Trzaskalskiego i jego stałego współpracownika Wojciecha Lepianki często rozbijają się o ścianę filozoficznego banału (kiedy bohater Urbaniaka wyjaśnia swojemu wnukowi, że ojciec nie przestał go kochać, wygłasza sentencjonalne: "Mężczyzna może odejść od kobiety, ale nigdy nie odejdzie od swego dziecka"), muzykowi udaje się swą rolą tchnąć w film atmosferę ożywczej rubaszności. Poniekąd gra trochę samego siebie - jego bohater to bowiem były klarnecista jazzowy; domyślam się, że Trzaskalski budując tę postać pożyczył co nieco z życiorysu swego aktora.

Podróż po krainie filmowej łagodności umila nam plumkająca muzyka Wojciecha Lemańskiego, mężczyźni zaś w trakcie wspólnej wycieczki nie tylko zbliżą się do siebie, lecz zrozumieją przy okazji, że rodzinne lustro odbija nie tylko genetycznie dziedziczone zalety, lecz również, może przede wszystkim ,wady. Zrozumienie tej życiowej mądrości równe jest akceptacji samego siebie. Ot, taka niezbyt oryginalna, lecz krzepiąca konstatacja.


Oczy całej Polski skupione są wyłącznie na filmach rywalizujących w Gdyni o Złote Lwy. W związku jednak z wyjątkowo skromną liczbą premierowych pozycji w Konkursie Głównym, widzowie Gdynia Film Festival mają też czas, by zapoznać się z tytułami, które nie dostąpiły zaszczytu konkursowej konkurencji. Jednym z nich jest "Piąta pora roku" Jerzego Domaradzkiego - historia romansu dwójki dojrzałych kochanków: owdowiałej kobiety (Ewa Wiśniewska) i byłego górnika (Marian Dziędziel). Reżyser zapowiadając swój film wyznał, że "Piąta pora roku" przeznaczona jest raczej dla dojrzałej widowni. "Nie dla młodych" - z ironicznym przekąsem zapowiedział strategię reklamową swojego obrazu.

Zaczyna się jak łzawy melodramat sprzed kilkudziesięciu lat - patetyczna muzyka i pocztówkowe ujęcie spokojnego morza tuż przed zachodem słońca. Po chwili okazuje się jednak, że to tylko ramka dla całego obrazu, Domaradzki ani myśli fundować nam archaicznego melodramatu. Bawiąc się gatunkiem komedii romantycznej i kina drogi opowiada nam bowiem całkiem oryginalną, do tego świetnie napisaną historię (autorką scenariusza jest jedna ze studentek reżysera).

Najmocniejszym punktem "Piątej pory roku" jest jednak aktorstwo. Marian Dziędziel i Ewa Wiśniewska z mistrzowskim wyczuciem konwencji wcielają się w parę odkrywających uroki dojrzałej miłości ludzi, którzy wybierają się we wspólną samochodową podróż ze Śląska nad morze. Urokliwe to wszystko, prostolinijne i autentycznie zabawne, zwłaszcza że Dziędziel bez pomyłki odgrywa nam typowego Ślązaka, prezentując bogaty repertuar śląskiej gwary. Genialnie wspiera go w tym grający jego najbliższego przyjaciela Andrzej Grabowski. Dawno nie widziałem tak autentycznego filmu o Śląsku, mimo że w "Piątej porze roku" tak naprawdę idzie o co innego - o "czułe słówka" między Dziędzielem i Wiśniewską.

Zobacz materiał z planu filmu "Piąta pora roku":


W Panoramie umieszczona została również kolejna z premierowych pozycji - "Być jak Kazimierz Deyna" w reżyserii Anny Wieczur-Bluszcz. To przypominająca klimatem czeskie komediodramaty opowieść o pewnej rodzinie, którą poznajemy w dniu narodzin głównego bohatera - Kazia. Dzień, w którym przyszedł na świat, to ważna data w historii polskiego futbolu; w tym samym momencie Kazimierz Deyna strzelił w meczu z Portugalia słynną bramkę bezpośrednio z rzutu rożnego. Imię Kaziu dostał więc od ojca - zapalonego futbolowego kibica - na pamiątkę historycznego wydarzenia.

"Być jak Kazimierz Deyna" nie jest jednak filmem o piłce nożnej, reżyserkę interesuje raczej pokazanie w krzywym zwierciadle społecznych zmian na przestrzeni kilku dekad; piłka nożna jest zaś tu tylko pretekstem. Ogląda się to bezboleśnie, tym bardziej, że Wieczur-Bluszcz zebrała tu całkiem przyzwoitą obsadę: rodziców głównego bohatera grają Anna Muskała i Przemysław Bluszcz, w dziadka wciela się Jerzy Trela, w epizodach zobaczymy zaś m.in. Piotra Głowackiego, Małgorzatę Sochę, czy Michała Pielę.

O tym, że nie jest to w żadnym wypadku kawałek kina młodzieżowego najlepiej zaświadcza niech fakt, że dawno nie słyszałem w polskim filmie tylu soczystych przekleństw, co w "Być jak Kazimierz Deyna". Nawet w "Jesteś Bogiem" Leszka Dawida o zespole Paktofonika bluzgi nie sypały się z ekranu równie gęsto i z podobnie wyzwalającą, radosną naturalnością.

Zobacz nasz raport specjalny - Gdynia Film Festival 2012!

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama