​"Bo we mnie jest seks": Piosenki są, historii brak [recenzja]

Maria Dębska w filmie "Bo we mnie jest seks" /Bartosz Mrozowski /materiały prasowe

Należy przyznać, że reżyserka "Bo we mnie jest seks" Katarzyna Klimkiewicz mierzyła bardzo wysoko. Jej długo oczekiwany film opowiadający o ikonie lat sześćdziesiątych XX wieku - Kalinie Jędrusik - łączy w sobie elementy filmu biograficznego i muzycznego. W takiej grze można dużo zyskać, ale łatwo też trafić na minę. Reżyserce udaje się kilka rzeczy, ale w decydujących kwestiach wynik nie jest dla niej korzystny.

W 1963 roku Kalina Jędrusik jest u szczytu popularności. Na jej drodze staje Ryszard Molski (Bartłomiej Kotschedoff) - nowy szef telewizyjnej rozrywki i dawny kolega aktorki z planu. Gdy Jędrusik nie chce wdać się w nim w romans, mężczyzna zwalnia ją z pracy, wykorzystując kontrowersje po jednym z jej ostatnich występów. Pieniędzy zaczyna szybko brakować, a oparcia w mężu, pisarzu i scenarzyście Stanisławie Dygacie (Leszek Lichota), brak. Kobieta postanawia walczyć o powrót do telewizji.

Debiut Klimkiewicz nie sprawdza się przede wszystkim w kwestii scenariusza. Pal licho, że pierwszy punkt zwrotny (zwolnienie z telewizji) następuje o wiele za późno. Najgorsze jest to, że poczynania bohaterki w ogóle nie grają na finał, który pojawia się znikąd. Filmowa Jędrusik nie przechodzi żadnej drogi. Nie wyciąga wniosków, a działania, które podejmuje, żeby osiągnąć swój cel, są minimalne. Obietnica walki o swoje prawa nigdy nie zostaje zrealizowana. Koniec końców los Jędrusik zależy od widzimisię mężczyzny - tyle że tego postawionego wyżej od jej adwersarza.

Reklama

Podczas seansu ma się zresztą wrażenie, że twórców nie interesują za bardzo jej próby odzyskania pracy i nadepnięcia na odcisk zakompleksionemu szefowi. Bardziej skupiają się na artystycznym otoczeniu artystki - ciągłych rozmowach telefonicznych jej męża z Tadeuszem Konwickim (Paweł Tomaszewski), anegdotach z planu Kabaretu Starszych Panów i bankietów. Tworzy to miejscami angażującą otoczkę, ale w żadnym wypadku nie zastępuje prawowitej opowieści.

Brak jasnej drogi wpływa także na odczytanie postaci Jędrusik. Z jednej strony - seksualnie wyzwolonej (romansującej z młodym muzykiem, co akceptuje jej mąż), próżnej i głośnej, kochanej przez widzów, ale niezbyt lubianej przez osoby, które mają z nią bezpośrednio do czynienia. Z drugiej - smutnej i pozostawionej samej sobie. Wcielająca się w aktorkę Maria Dębska robi co może, ale twórcy nie dają jej dużego pola do popisu. Zamiast zgłębiać charakter bohaterki, otrzymujemy kolejne anegdoty, nieistotne dla historii i powielające sprzedane wcześniej informacje.

Czytaj również:
Maria Dębska: Ten film na pewno zmienił mnie wewnętrznie. Przez półtora roku żyłam rolą Kaliny Jędrusik

Nie sprawdzają się także elementy filmu muzycznego. Przejścia między dialogami i partiami śpiewanymi są niezgrabne, rażą sztucznością. Same piosenki, chociaż zapewne będą stanowiły ogromną zaletę dla fanów tamtej epoki, wydają się zbędne. Należy docenić odwagę twórców, którzy podjęli próbę przełożenia gatunku pojawiającego się na polskim rynku sporadycznie - a w połączeniu z kinem biograficznym chyba w ogóle. Niestety, w tym starciu odnieśli porażkę.

"Bo we mnie jest seks" cieszy stroną realizacyjną, na pewno spodoba się także osobom odczuwającym silną nostalgię za czasami akcji filmu (tym bardziej że Klimkiewicz przedstawia je w wersji pocztówkowej). Niestety, piękne opakowanie nie oznacza, że w środku znajdziemy coś równie zadowalającego. Niemniej reżyserce nie można odmówić estetycznego zmysłu oraz dużych ambicji. Na pewno będę czekał na jej kolejny film. Mam nadzieję, tym razem w jej ręce trafi bardziej zajmująca historia.

4/10

"Bo we mnie jest seks", reż. Katarzyna Klimkiewicz, Polska 2021, dystrybucja: Next Film, premiera kinowa: 12 listopada 2021 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy