Gdynia 2011
Reklama

Pierwszy taki festiwal

Festiwal Polskich Filmów Fabularnych zmienia oblicze. Już nigdy nie będzie, taki jak dawniej - można by napisać, parafrazując utwór Świetlików i Bogusława Lindy. Sęk w tym, że w odróżnieniu od zmian wspominanych w owej piosence, te w Gdyni oczekiwane są z utęsknieniem.

Tylko 12 filmów

Największą innowacją wprowadzoną przez nowego dyrektora artystycznego imprezy, dziennikarza i krytyka Michała Chacińskiego (ma sprawować rządy także w czasie dwóch kolejnych FPFF), było ograniczenie liczby filmów w Konkursie Głównym. Rozbuchany w zeszłym roku do granic obłędu festiwal pokazał, że należy ukrócić praktyki przyjmowania na najważniejszy w kraju konkurs niemal wszystkich fabuł, jakie w ostatnim czasie powstały.

Dodatkowo w 2010 roku poziom festiwalu nie był, delikatnie mówiąc, zbyt wysoki, a ogromny wpływ na to - poza oczywiście brakiem klasowych produkcji - miało przyjęcie na imprezę kilku naprawdę miernych artystycznie filmów. Nie chcę wymieniać konkretnych tytułów - ich twórcy nie są przecież winni temu, że ich zakwalifikowano, ale kilka zaprezentowanych wówczas obrazów nie zasługiwało nawet, żeby znaleźć się w konkursie amatorskich wideo w "Maratonie uśmiechu", a co dopiero na imprezie tej rangi.

Reklama

Podobna sytuacja miała zresztą także miejsce w Konkursach: Niezależnym i Młodego Kina. Zeszłoroczny przewodniczący jury w obu, nominowany do Oscara za "Królika po berlińsku" Bartosz Konopka, przekonywał, że jedynym logicznym wyjściem z tej sytuacji jest zmniejszenie ilości przyjmowanych filmów. Postawienie na jakość, a nie na ilość, jawiło się jedyną drogą do tego, aby ranga festiwalu w Gdyni rosła, a widzowie nie wychodzili w połowie seansów niektórych produkcji z niesmakiem kręcąc głowami.

Michał Chaciński ewidentnie odrobił lekcje i nie chciał powielać błędów poprzedników, dlatego w tym roku w Konkursie Głównym znalazło się jedynie 12 filmów. Są to zarówno obrazy, które mogliśmy już zobaczyć w kinie, jak: Sala samobójców" Jana Komasy czy "Italiani" Łukasza Barczyka, jak i dzieła, które na festiwalu będą miały swoje premiery, m.in. "Róża" Wojciecha Smarzowskiego, "W imieniu diabła" Barbary Sass-Zdort czy "Lęk wysokości" wspomnianego Konopki.

- Moim zdaniem to powód do radości, że mamy dwanaście tytułów, które możemy każdemu z dumą pokazać. To udany rok polskiej kinematografii, co widzę po tym, że nie było problemu z wyborem filmów. Do Konkursu Głównego trafiła nasza filmowa ekstraklasa - przekonywał w niedawnym wywiadzie Chaciński.

Dyrektor artystyczny drastycznie zmniejszył również liczbę dzieł, jakie zaprezentowane zostaną w Panoramie Kina Polskiego. W tej sekcji przedstawionych zostanie w tym roku jedynie 9 tytułów, w tym "Lincz" Krzysztofa Łukaszewicza, "Wygrany" Wiesława Saniewskiego czy "Księstwo" Andrzeja Barańskiego.

Zupełnie zrezygnowano tym razem z Konkursu Filmów Niezależnych, odbędzie się jedynie ich przegląd, natomiast podtrzymany został Konkurs Młodego Kina (są w nim aż 32 dzieła).

Niestety na tegorocznej imprezie nie zobaczymy wszystkich najlepszych polskich produkcji, zrealizowanych w przeciągu ostatniego roku. Z udziału w imprezie zrezygnowały m.in. Małgorzata Szumowska i Agnieszka Holland, które nie zgłosiły swoich obrazów do konkursu z racji aplikowania na festiwal w Wenecji. Z kolei Marek Koterski po prostu nie zdążył skończyć filmu, dlatego pokaże jedynie jego fragmenty podczas warsztatów.

Polański zrezygnował

Nie tylko on zresztą będzie miał taką możliwość, ponieważ organizatorzy ewidentnie postawili w tym roku na spotkania widzów ze znanymi twórcami, podczas których polscy reżyserzy zaprezentują publiczności tę praktyczną stronę kina.

Z jednej strony będzie więc można posłuchać, jak Andrzej Wajda i Janusz Morgenstern realizowali najsłynniejsze sceny w "Popiele i diamencie", z drugiej zobaczyć, na czym polegały trudności w realizacji słynnej "Sali samobójców" Jana Komasy czy "Młyna i Krzyża" Lecha Majewskiego.

Podobne spotkania odbędą się także z takimi tuzami kina, jak Krzysztof Zanussi czy Agnieszka Holland. Niezwykle oczekiwana była jednak przede wszystkim lekcja kina z Romanem Polańskim, który nie dość, że miał na imprezie poprowadzić warsztaty, to również odebrać podczas gali zamknięcia honorowe Platynowe Lwy za całokształt twórczości.

Niestety w piątek, 3 czerwca, dyrekcja festiwalu wydała komunikat, w którym napisano: "Z największą przykrością informujemy, że pomimo wcześniejszego potwierdzenia przez Romana Polańskiego obecności podczas dwóch ostatnich dni 36. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych, reżyser przekazał organizatorom wiadomość o zmianie swoich planów i odwołaniu wizyty w Gdyni".

Ciekawe, czy wpływ na decyzję reżysera miały niedawne wystąpienia kilku polityków, przeciw jego obecności na najważniejszym dla rodzimego kina festiwalu. M.in. kilkanaście dni temu Marek Jurek i Marian Piłka zaapelowali do władz o bojkot tegorocznej imprezy w Gdyni w związku z zaproszeniem na nią twórcy "Pianisty"...

Jak zwykle, festiwalowi towarzyszyć będą też specjalnie przygotowane wystawy, takie jak: "Andrzej Wajda i przyjaciele" (obszerna kolekcja zdjęć Andrzeja Wajdy podczas pracy ze swoimi najbliższymi współpracownikami) oraz "Dekalog" i "Filmy Krzysztofa Kieślowskiego w plakatach". Gratką dla gości będzie także możliwość obejrzenia obrazów Jerzego Skolimowskiego.

Będzie lepiej?

Czy te wszystkie innowacje zmienią oblicze festiwalu, który od lat postrzegany jest jako skostniały i niereformowalny? Sam Chaciński przyznał, że gdy rozpoczynał pracę najbardziej zaskoczyła go liczba osób, które mówiły mu, że bardzo liczą na zmiany.

"Jeśli w jednym tygodniu mówi mi o tym najpierw kilku debiutantów, później paru zdobywców Złotych Lwów, a na końcu twórca nominowany do Oscara, to znaczy, że wrażenie wyczerpania dotychczasowej formuły festiwalu jest powszechne. To nie znaczy, że wszyscy będą ze zmian zadowoleni. Ale to znaczy, że jest powód, by szukać nowej formuły dla Gdyni" - powiedział dyrektor artystyczny imprezy.

Wiele kontrowersji wzbudziło w zeszłym roku przyznanie Złotych Lwów "Różyczce". Część krytyków przekonywała nawet, że to polityczna decyzja. Wynikało to z tego, że żona Jana Kidawy-Błońskiego, reżysera wspomnianego obrazu, Małgorzata, niegdysiejsza producentka filmowa, była wówczas rzecznikiem sztabu wyborczego Bronisława Komorowskiego.

W tym roku podobna sytuacja nie powinna mieć miejsca, m.in. dlatego, że po raz pierwszy postawiono na międzynarodowy, w dodatku aż dziewięcioosobowy skład jurorski. Na jego czele stanie reżyser i scenarzysta - Paweł Pawlikowski, autor takich filmów, jak: "Last resort" oraz "Lato miłości". W jury znajdą się ponadto reżyser operowy, filmowy i teatralny Mariusz Treliński, aktorka Maja Ostaszewska, pianista i kompozytor Leszek Możdżer, scenograf Andrzej Haliński (w ostatniej chwili zastąpił operatora Ryszarda Lenczewskiego), a także reżyser i scenarzysta Ari Folman, selekcjonerka Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Rotterdamie Ludmila Cvikova, pisarz i eseista Walter Kirn oraz wiceprezes Lakeshore Entertainment Robert McMinn.

Czy te wszystkie innowacje spowodują, że festiwal zmieni się na lepsze, co będzie jednym z, mam nadzieję, wielu czynników, które w efekcie spowodują podniesienie rangi rodzimego kina? Mam nadzieję, bo gorzej niż w zeszłym roku być już chyba nie może.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy