Cannes 2012
Reklama

Cannes: Różne oblicza kina

Już tylko chwile dzielą nas od poznania laureatów 65. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Cannes. Trudno spekulować kto wygra, tymczasem przemarsz gwiazd i twórców kina po czerwonym dywanie trwa w najlepsze. Ze słynnych schodów festiwalową publiczność pozdrawiali m.in. Ken Loach, Bernardo Bertolucci i Brad Pitt.

Śmiejmy się razem z bohaterami, a nie z nich

Ken Loach powrócił na Lazurowe Wybrzeże w naprawdę dobrym stylu. Niektórzy krytykują jego najnowszy film "The Angels' Share" nazywając go błahą komedią, ale ten zarzut wynika chyba raczej z nastawienia prasy do Konkursu Głównego. Według oczekiwań, powinny tu dominować filmy poważniejszego kalibru. A Ken Loach opowiedział lekką i dowcipną historię, z pozytywnym wydźwiękiem i optymistycznym finałem. "The Angels' Share" - jak sam przyznał reżyser - to zwrot w kierunku takich filmów jak "Riff-Raff", "Wiatr w oczy", czy "Szukając Erica".

Brytyjczyk swoją najnowszą historię osadził w Glasgow, ale tradycyjnie opowiada o klasie pracującej. Centralną postacią jest Robbie, młody chłopak, który ma zatargi z prawem i któremu właśnie urodziło się dziecko. Ken Loach mówi o zwykłej codzienności przez pryzmat młodych ludzi, ich nikłych, praktycznie zerowych szansach poprawy bytu na lepszy. Gdy nagle pojawia się możliwość wyrwania z siermiężnej rzeczywistości i stworzenia domu z dziewczyną, Robbie z niej skorzysta. Ale nie wszyscy tak potrafią, dlatego "The Angels' Share" to nie filmowa laurka.

Reklama

Uciekam do stereotypowego ukazywania klasy pracującej, klasy robotniczej - mówił na konferencji reżyser. To nie jest monolit, jednowymiarowa magma. Ci ludzie grzęzną w swoich problemach, czasami brakuje im ambicji, ale nie są pozbawieni marzeń, mają swoje nadzieje, to często niezwykle utalentowani ludzie, inteligentni, z poczuciem humoru. Chciałem pokazać, że zamiast śmiać się z nich, możemy śmiać się razem z nimi.

Loach potrafi przekonać nas do bohaterów, do których początkowo czuliśmy dystans, czy wręcz mieliśmy wątpliwości. Pomaga w tym humor i błyskotliwy dialog - to zdecydowane walory filmu. Warto jednak zaznaczyć, że "The Angels' Share" nie jest filmem tak zaangażowanym społecznie jak na przykład "Chleb i róże", czy "Polak potrzebny od zaraz".


Ale Kena Loacha cechuje ta niezwykła umiejętność, że nawet jeśli opowiada lżejszą historię, potrafi przy okazji ukazać prawdę o ludziach, dotknąć czegoś głębiej. Przy tym jego film pozbawiony jest oskarżycielskich tonów, raczej oddaje status quo - społeczne bolączki, brak perspektyw, antagonizmy poszczególnych klas w Wielkiej Brytanii - bez zapędów na dydaktyczny moralitet, czy kino interwencyjne. Czego niestety nie można powiedzieć o kolejnym konkursowym tytule - "The Hunt".

Duńskie kino interwencyjne

Thomas Vinterberg zrealizował "The Hunt" (tytuł oryginalny: "Jagten") chyba z myślą o telewizji. To skromna, kameralna produkcja, z bardzo dobrą rolą Madsa Mikkelsena, jednak maniera, z jaką zrealizowano tę historię, jest nieznośna. Czarno-białe postawy bohaterów wydają się zbyt dużym uproszczeniem wobec podjętej tematyki. "The Hunt" to opowieść o mężczyźnie, który zostaje posądzony o molestowanie seksualne kilkuletniej córki swoich najbliższych przyjaciół. Lucas, bo tak ma na imię główny bohater, jest świeżo po rozwodzie. Tęskni za synem, który został z byłą żoną. Z pewnością jakąś formą terapii jest dla niego praca w przedszkolu, ale widać też, że zabawa, w ogóle kontakt z dziećmi, to jego powołanie. Oskarżenia rzucone przez dziewczynkę nakręcają lawinę zdarzeń, zaczyna się na zwolnieniu Lucasa z pracy, kolejno dochodzą jego aresztowanie, środowiskowy ostracyzm, wreszcie niemal całkowite wykluczenie go z lokalnej społeczności i z życia publicznego. Do ocen dochodzi jednak zbyt szybko,


Vinterberg nie daje swoim bohaterom prawa do wątpliwości, od razu osadza ich po dwóch stronach barykady - niewielu stanie po stronie bohatera - co uwiera tym bardziej, że widzowie od początku znają prawdę. Nie ma tu zaskoczeń, niedopowiedzeń, wiemy, że zadziałała bujna wyobraźnia dziecka i tyle. Reżyserowi chodziło nie tylko o ukazanie drogi, jaką musi przejść bohater, także o oddanie siły plotki - od raz rzuconych słów i podejrzeń nie ma ucieczki. Nie można ich wymazać niezłomną postawą, wiarą w sprawiedliwość, w długoletnią znajomość.

Mikkelsen wciela się w Lucasa z pełnym oddaniem, kreuje bohatera bezradnego, który jest tak zaskoczony tym, co go spotkało, że nie umie walczyć o dobre imię, bardziej zależy mu na utraconych znajomościach i przyjaźniach. Nie przechodzi przemiany, ufa, że jakoś wszystko wróci do normy. Gdy traci nadzieję, po prostu pogrąża się w samotności i odosobnieniu. Jest w tej postawie jakaś irytująca naiwność, idealistyczne założenie, że prawda sama odnajdzie drogę. I tak też się dzieje w "The Hunt". Bohater zostaje przyjęty na powrót przez małą lokalną społeczność. Co prawda do końca nie udaje mu się pozbyć stygmatu pomówienia o "zły dotyk", ale zaskakująco łatwo zapomina o wyrządzonych krzywdach, postawę odzyskanych przyjaciół przyjmuje z chrześcijańską pokorą, wręcz z wdzięcznością - ta edukacyjność sprowadza historię z potencjałem kinowym do formatu noweli telewizyjnej.

Różne oblicza Ameryki

W konkursowej sekcji pokazano także "Lawless" Johna Hillcoata oraz "Killing Them Softly" Andrew Dominika. Obecność tych filmów wzbudziła spore zdziwienie. To komercyjne projekty, bardzo szybko pojawiły się opinie, że trafiły one do najważniejszego festiwalowego bloku z racji nazwisk w obsadzie - w pierwszym tytule to m.in. Shia Labeouf, w drugim Brad Pitt.

"Lawless" przenosi nas do roku 1931. Inspirowana prawdziwymi wydarzeniami historia - po części książką "The Wettest Country In The World" Matta Bonduranta - opowiada o braciach Bondurant, którzy w czasach prohibicji próbują prowadzić nielegalną działalność. Reżyser miał ambicje na epicką, gangsterską przypowieść. Pod względem realizacyjnym trudno zarzucić cokolwiek jego filmowi - realia ówczesnego życia w stanie Wirginia oddane są wiarygodnie, scenografia dopracowana jest w najdrobniejszym detalu - problem polega na miałkiej fabule, która nazbyt "szeleści papierem". Brakuje tutaj emocji, psychologicznej prawdy, na ekranie dominuje krwawa jatka. I choć faktycznie odzwierciedla to erupcję brutalności, jaka przetoczyła się wówczas przez kraj, poziom ekranowego okrucieństwa bardzo często wydaje się nieuzasadniony. Czuć za to frajdę z pokazywania scen przemocy z dużą dosłownością.


Trzask kości i rozlew krwi obecny jest również w "Killing them softly", jednak tutaj jest to umotywowane. To kryminalna historia, w której obecne są elementu pastiszu, ewidentnie reżyser chciał zabawić się kinem gatunku - łamie chronologię zdarzeń, stosuje też ciekawe zabiegi formalne i narracyjne, które sprawiają, że film wyrasta poza konwencję. "Killing them Softly" to poprowadzona z przymrużeniem oka opowieść o zemście, osadzona w Nowym Orleanie w świecie pokerowych rozgrywek. To nieco psychodeliczny obraz Ameryki, kraj ujęty w krzywym zwierciadle. Andrew Dominik wykorzystuje ciekawe opozycje - sugestywne sceny portretujące podziemie nielegalnego hazardu i męskich rozrywek ilustruje niewinna, beztroska muzyka, która trafnie oddaje, za pomocą prostych kontrapunktów, skrajne oblicza amerykańskiej rzeczywistości.


Reżyser zestawia ze sobą czasy prezydentury George'a W. Busha i jego następcy Baracka Obamy. Wykorzystuje fragmenty ich przemówień, w gruncie rzeczy niosących bardzo podobne przesłanie. To chyba pierwsza taka próba rozrachunku z polityką Obamy, który wbrew przewidywaniom, nie okazał się uzdrowicielem systemu. Dominik, wcale nie nachalnie, ale jednak konsekwentnie i ze swadą udowadnia, że tak naprawdę niewiele się zmieniło. Pełno tu cynizmu, czarnego humoru, ale też czułości wobec własnego kraju, niczym do chorego dziecka. Reżyser zdaje się mówić, że Ameryka to w dalszym ciągu kraj iluzji, najważniejsze są pozorowane działania i pokerowe twarze nowych graczy w kolejnym ustawionym rozdaniu znaczonymi kartami.

Allen o sobie, Bertolucci o innych

W oficjalnej selekcji, ale poza konkursem głównym, pokazano film "Me and you" ("Io et te") mistrza kina włoskiego. Berdnardo Bertolucci pojawił się na czerwonym dywanie, jego obecność wywołała największe chyba wzruszenie. 71-letni twórca wjechał do pałacu festiwalowego na wózku inwalidzkim, obok kroczyli aktorzy i ekipa filmowa. Reżyser został uhonorowany ogromnymi brawami, niestety jego najnowsza propozycja przyniosła spore rozczarowanie i taktownie została przemilczana.

"Me and you" to historia przyrodniego rodzeństwa, które niespodziewanie nawiązuje ze sobą kontakt. Lorenzo to samotnik i outsider, introwertyczny nastolatek, który nie potrafi odnaleźć się w grupie rówieśników, starsza od niego Olivia to emocjonalnie rozchwiana buntowniczka bez powodów, za to z problemami - dziewczyna jest uzależniona od narkotyków. Bertolucci snuje - dosłownie - romantyczną opowieść o dwojgu wkraczających w dorosłość ludzi, nie wiadomo jednak o czym tak naprawdę chce opowiedzieć - zakazanej fascynacji brata i siostry, niedopasowaniu do norm społecznych? Melodramaty młodych bohaterów wypadają jednak trywialnie, ich zachowania są sztuczne, sprzeciw wobec świata wydaje się śmieszy.

Daleko "Me and you" do chociażby "Marzycieli", tam dodatkowo dochodził wątek światopoglądowej rewolty, w tle pobrzmiewały wydarzenia roku 1968, Bertolucci zestawił ze sobą amerykańską i europejską obyczajowość. Choć bunt bohaterów wydawał się pretensjonalny, niósł ze sobą pewną moc, co też było wynikiem świetnej obsady. W "Me and you" aktorzy nie sprostali zadaniu, zresztą trudno tu mówić w ogóle o porywającej historii, czy bohaterach z krwi i kości stanowiących dla widza wyzwanie - nie udało się stworzyć, tak na papierze, jak i później na ekranie, wyrazistych charakterów, indywidualności, główna para została przycięta do popkulturowych stereotypów.

Poza konkursem głównym mogliśmy również zobaczyć film dokumentalny "Woody Allen: a Documentary" w reżyserii Roberta Weide'a. Produkcja ma dwie wersje: telewizyjną, dwuczęściową, emitowaną już przez BBC; oraz kinową, właśnie ona została zaprezentowana widzom na festiwalu (pierwotny tytuł brzmi: "Woody Allen, a Documentary: Director's Theatrical Cut"). Co można powiedzieć o tej propozycji? Na pewno mógłby to być bardziej pogłębiony obraz, ale i tak ogląda się go z dużą przyjemnością. Najlepszą rekomendacją będzie chyba przychylność głównego bohatera, który uczestniczył w nagraniach (zazwyczaj odmawia udziału w filmach biograficznych), niejako sankcjonując wartość projektu.

Tematem przewodnim była jego twórczość, kulisy powstawania poszczególnych tytułów, anegdoty z życia i z planu. Fragmenty filmów wzbogacono o prywatne zdjęcia i nagrania, wypowiedzi, miejscami zaskakująco osobiste, Allena, jego współpracowników, przyjaciół i rodziny oraz ludzi kina (m.in. Martina Scorsese). To nie jest film goniący za sensacjami z życia prywatnego, raczej suplement do niezwykle bogatego, różnorodnego i docenianego przez publiczność i prasę dorobku Woody'ego Allena. Czekam na kolejny film dokumentalny nominowanego do Oscara Roberta Weide'a, tym razem będzie to: "Kurt Vonnegut: American Made".

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Bernardo Bertolucci | Brad Pitt | Ken Loach | Cannes
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy