Camerimage 2009
Reklama

"Rewers": Najlepszy polski film?

"Ten film jest czytelny" - odpowiedział Borys Lankosz na pytanie jednej z dziennikarek, zastanawiającej się czy zagraniczni reporterzy, studenci i twórcy są w stanie zrozumieć "Rewers". Burza oklasków, jaka miała miejsce zaraz po zakończeniu seansu, zdawała się potwierdzać jego słowa.

Projekcja laureata Złotych Lwów z tegorocznego festiwalu w Gdyni odbyła się we wtorek, 1 grudnia, wieczorem na wypełnionej po brzegi Sali Głównej Teatru Wielkiego w Łodzi. Widzowie byli do tego stopnia zdeterminowani, żeby obejrzeć ten film, że ryzykowali obelgi (ponieważ takie padały!) siadając na schodach, podłodze i każdym innym dostępnym skrawku przestrzeni kinowej.

Bezpardonowy śmiech, liczne brawa i okrzyki zachwytu, zagłuszające niejednokrotnie wypowiedzi aktorów, z pewnością spowodowały, że obecny na sali Lankosz upewnił się, że zrobił kawałek dobrego kina.

Reklama

Po raz kolejny ten fabularny debiutant nie zgodził się z zarzutami, stawianymi tym razem przez wybitnego filmoznawcę, krytyka i teoretyka kina, Jerzego Płażewskiego, jakoby współczesna warstwa narracyjna niewspółgrała z całością opowiadanej przez niego historii.

"Współczesna warstwa jest dopełnieniem, bez niej film byłby niekompletny, chcieliśmy udowodnić, że ze złego człowieka może się narodzić człowiek przyzwoity" - tłumaczył Lankosz, ale dziennikarze byli jego słowami nieukontentowani. Wyjaśnienia reżysera nie mogły ich zresztą przekonać, bo po obejrzeniu jego obrazu ma się po prostu wrażenie swego rodzaju nachalności owego "dopełnienia".

To zresztą niezwykłe, bo identyczna sytuacja miała miejsce w wypadku zeszłorocznego laureata Złotych Lwów, filmu "Mała Moskwa" Waldemara Krzystka. Tam także warstwa współczesna była niepotrzebnym "wtrętem", który całościowo nic nie wnosił.

Polskie kino lubuje się zresztą w ostatnim czasie w łączeniu klamrą narracyjną wydarzeń dziejących się w różnych porządkach czasowych. Na dowód tego wystarczy podać drugi najważniejszy rodzimy film w tym roku, czyli "Dom zły" Wojciecha Smarzowskiego, dzieło które osobiście cenię zresztą wyżej od "Rewersu".

Co prawda, oba są znakomicie zrealizowane, nienaganne pod względem aktorskim, doskonałe scenariuszowo, a także inteligentne, zabawne i odkrywcze. Oba reprezentują też kino gatunków: "Rewers" to czarna komedia z elementami kina czarnego, "Dom zły" to thriller z domieszką kryminału.

Mimo jednak tego, że zarówno Lankosz, jak i Smarzowski, starają się zanalizować stan mentalny Polaków doby komunizmu i każdy z nich odnosi na tym polu swego rodzaju sukces, to jednak to dokonania tego drugiego twórcy, zdają się pozostawać z widzem na dłużej, zmusić go do myślenia, sprawdzenia wyznawanych wartości, a czasem wręcz do przeżycia katharsis.

Po obejrzeniu "Rewersu" mamy świadomość, że widzieliśmy właśnie znakomity film, dopracowany w każdym szczególe. Po seansie "Domu złego" oprócz tego zostaje z nami coś jeszcze. Rodzaj lęku i trwogi przed spojrzeniem w lustro i zobaczeniem typowego Polaka: zalkoholizowanego, wiecznie narzekającego, zrzucającego własną winę na innych raptusa, któremu zawsze jest wszystkiego wiecznie mało (pieniędzy, sławy, wpływów). Człowieka bez moralności, który posunie się tak daleko, jak będzie trzeba, aby tylko osiągnąć zamierzony cel.

Doceniam oba najlepsze filmy tego roku, ale to "Dom zły" pozostanie ze mną do końca życia.

Nie tylko ze mną zresztą, bo jak można się dowiedzieć z rankingów, tak film Smarzowskiego, jak i "Rewers" świetnie radzą sobie w zestawieniu polskiego box-office'u. Lankosz zapewniał wręcz, że tylko "2012" i "wampiry" (czyli kolejny "Zmierzch") są w stanie z nim rywalizować. Cieszy to tym bardziej, a zarazem rokuje nadzieję, że na ich kolejne dzieła nie trzeba będzie czekać aż 5 lat (bo tyle czasu upłynęło od powstania "Wesela").

Krystian Zając, Łódź

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Dom zły | Rewers | Lwów | Lankosz | film
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy