Reklama

Pociąg donikąd

Berlin od kilkunastu lat sukcesywnie zamienia się w coraz bardziej kosmopolityczne miejsce. Odkąd runął mur dzielący Berlin Wschodni od Zachodniego, przeważająca część miejskiej społeczności neguje podziały kulturowo-terytorialne.

Oczywiście są tacy, którzy kultywują tradycję i walczą o odrębność swojej dzielnicy. Ich działania podpatrywali Katarzyna Klimkiewicz i Andrew Friedman podczas realizacji świetnego, krótkometrażowego dokumentu "Wasserschlacht - The Great Border Battle" - w 2007 roku uhonorowanym na Berlinale Today Award. Short opowiadał o powodach i zaszłościach zmuszających mieszkańców Kreuzberga i dzielnicy znajdującej się po drugiej stronie rzeki w stosunku do niego - czyli Friedrichshain - do cyklicznych, anarchistycznych rozruchów na moście Oberbaum łączącym oba miejsca.

Berlin jest po trosze miastem mostów i górujących nad nim przejazdów kolejowych. W wietrzne, lutowe dni najlepiej oglądać go zresztą z okien U-Bahnów i S-Bahnów - kolejek tworzących nad miastem przecinające się ścieżki.

Reklama

Bez powrotu

Miasta, przecinające się drogi i pociągi to kluczowe frazy, którymi można posługiwać się do woli opisując najnowszy film Billego Augusta. Wiele więcej w nim bowiem nie ma. Pokazywany w sekcji pozakonkursowej "Nocny pociąg do Lizbony" to świetnie obsadzony i nieźle poprowadzony film reżysera, który miał jednak za dużo inwencji, a zbyt mało przysłowiowego pazura.

"Nocny pociąg..." to historia o odkrywaniu historii - szkatułkowa opowieść o Raimundzie Gregoriusie (Jeremy Irons), nauczycielu ze Szwajcarii, który pod wpływem impulsu wsiada do pociągu jadącego do Lizbony i na miejscu wpada na trop fascynującej go biografii nieżyjącego już lekarza-pisarza Amadea (Jack Huston).

Scenariusz filmu jest napisany w sposób bardzo klasyczny dla tego typu biografii. Gregorius trafia na ślad historii przez przypadek i poddaje się losowi. Splot wydarzeń zmusza go do wyruszenia w podróż, która - jak każdy spontaniczny wyjazd z nieznane - zmieni tak naprawdę przede wszystkim jego życie. Zauroczony powieścią napisaną przez lekarza z Lizbony (znalezioną w kieszeni płaszcza niedoszłej samobójczyni), Gregorius zacznie badać jego przeszłość, spotykać się z jego krewnymi i przyjaciółmi. W retrospekcjach poznamy historię dyktatury w Portugalii i losy aktywnych przedstawicieli podziemnej lewicy. W filmie Augusta pojawiają się bardzo nośne wątki - reżim, rewolucja, miłość i zdrada. Z małych sekretów utkane są wielkie historycznej tajemnice. Z wielkich tematów upleciony jest jednak marnej jakości, mało znaczący film. Trudno nazwać "Nocny pociąg..." czystą rozrywką, bo (mimo znakomitej kreacji Jeremy'ego Ironsa) najzwyczajniej w świecie nudzi i niepospolicie się dłuży. Najnowsza produkcja reżysera "Domu dusz" (1993) nie jest też wywrotowym dziełem otwierającym nam oczy na jakąkolwiek historyczną prawdę.


Co więcej - August zdaje się za jego pośrednictwem twierdzić, że zarówno czyjś życiorys jak i historię pewnego zdarzenia można poznać nie tyle z wielu perspektyw, co dogłębnie. Mnie bliżej do przeczucia brytyjskiego pisarza Allana Hollinghursta zapisanego między słowami w jego najnowszej powieści pt. "Obce dziecko". Do przeczucia, że zeznania świadków konkretnych wydarzeń jedynie zaciemniają ich obraz, ponieważ są tylko dowodem subiektywnej percepcji, a nie świadectwem prawdy. Jaka jest ta ostatnia? Gdzie jej szukać? August tylko pozornie znajduje ją we wspomnieniach innych ludzi, z których układa mozaikowy portret fascynującego Amadeo. Czy to jednak autentyczny portret mężczyzny z czasów młodości? To zawsze kwestia sporna.

Groźna depresja, groźni desperaci

W poruszaniu tematów wywołujących spory wyspecjalizował się Steven Soderbergh. "Side Effects" (polski tytuł "Panaceum") to jego kolejna produkcja, w której znakomity niegdyś reżyser, próbuje nakreślić portret współczesnego społeczeństwa. Jako materiał swojego scenariusza tym razem wykorzystuje informacje na temat depresji, na którą cierpi coraz więcej ciężko pracujących, zestresowanych obywateli współczesnego świata. Większość z nich leczona jest farmakologicznie, co naprowadza Soderbergha na pomysł krytyki koncernów farmaceutycznych. Bardzo jednak banalne jest to jego założenie. Fakt, że leki bywają w istocie groźne dla zdrowia, a zysk z handlu jest ważniejszy niż zdrowie ludzi, to nie nowość. Soderbergh - autor "Ingryganta" (2009) czy "Contagion. Epidemii strachu" (2011) - lubi kręcić gatunkowe kino o spiskach i wielkich przygodach współczesnego człowieka.

Intryga w "Side Effects" - historii młodej dziewczyny, która pod wpływem tabletki na depresję popełniła krwawą zbrodnię - jest ciekawie zawiązania. Wprowadzające w akcję wydarzenia są świetnie rozegrane przez kreującą pierwszoplanową rolę Rooney Marę ("Dziewczyna z tatuażem", 2011). Soderbergh ociera się jednak o pewien banał i powtarza samego siebie już w chwili, gdy pozwala nam zauważyć, że i tym razem (po "Contagion...") rolę tego, który wie więcej i postanawia ocalić świat od kłamstw - przejmuje Jude Law. Jako psycholog Jonathan Banks wplątuje się on w skrzętnie przygotowaną intrygę, ale uparcie, krok po kroku i mimo kłód rzucanych mu pod nogi, stara się wyjawić światu prawdę. Narracja skupiona na śledztwie jest bardzo dobrze prowadzona - świetnie wpisuje się w gatunkowy schemat społecznego thrillera. O ile jednak Billemu Augustowi, mimo wielkiej miałkości "Nocnego pociągu do Lizbony", udało się zachować dyscyplinę do końca i powoli odsłaniać kolejne karty, o tyle Steven Soderbergh sprawia wrażenie reżysera, który nagle znudził się zabawą.


Film pęka w momencie, gdy pieczołowite śledztwo przerywa nagła spowiedź kreowanej przez Marę, rzekomej zabójczyni - Emily Taylor. Czego się dowiadujemy? Oczywiście mnóstwa niespodzianek. Bardziej niż one niepokoi jednak fakt, że Soderbergh kolejny raz nie pozostawił widzowi pola do popisu i włożył mu w usta interpretację wydarzeń tak jak zmęczona życiem matka włada w usta malucha łyżkę z kaszką - na siłę i bez radości.

Droga do lasu

Dużo więcej zabawy ma z kręcenia filmów Denis Côté - reżyser znakomitego konkursowego filmu "Vic and Flo Saw a Bear". Kanadyjski reżyser nie chce tłumaczyć swojego filmu i przyznaje, że odkąd przestał zajmować się krytyką filmową - nie w głowie mu analizowanie filmowego materiału. Liczy się przeżycie, doświadczenie i radość. Nie przeszkadza mu też to, że całe życie kręci podobne filmy, choć zaprzecza, że "Vic and Flo..." to świadomie zrealizowany sequel jego znakomitego dokumentu "Bestiaire" (w zeszłym roku pokazywanego w berlińskiej sekcji Panorama). Oba filmy są jednak zrealizowane w podobnej poetyce i stylistyce. Dokument o zwierzętach w zoo był nakręcony na tle bladoniebieskich ścian, rdzawych krat i drewnianych płotów. Kamera zwykle stała nieruchomo i pełniła funkcję cichego obserwatora, który nie ingeruje w świat przedstawiony. Denisowi Côté udało się dzięki temu stworzyć przesycony humorem i ironią, hipnotyzujący portret społeczności.

W "Vic and Flo..." Côté przygląda się dwóm kobietom i mężczyźnie mieszkającym w drewnianej chacie z bladoniebieskimi ścianami i blaszanym dachem pokrytym rdzą. Wizualna jakość i tonacja barwna obu filmów jest jawnym dowodem na to, że kanadyjski reżyser musiał mieć na myśli porównanie obu filmów. Będę się więc upierać przy tym, że jego najnowsza fabuła jest specyficznym sequelem ostatniego dokumentu. W "Bestiaire" widzieliśmy zwierzęta siedzące za kratami, teraz tylko przez chwilę przyglądamy się więźniom "na wybiegu" i wyruszamy za jedną ze zwolnionych kobiet do lasu.


61-letnia Victoria (Pierrette Robitaille) nie oszukuje się, że będzie jej łatwo wrócić do społeczeństwa i prowadzić normalne życie. Jej przystanią staje się więc leśna chata, a życie nabiera charakteru już w chwili, gdy dołącza do niej jej kochanka Florence (Romane Bohringer). Izolacja ułatwia im życie, które płynie bez większych problemów mimo, że kurator sądowy Guillaume (Marc-Andre Grondin) odwiedza kobiety nazbyt często. Przez długi czas nic tak naprawdę się jednak nie dzieje, ale nie zmienia to faktu, że subtelna narracja wydaje się być przesączona do szpiku przedziwnym nastrojem. Nie zaskakuje więc poczucie, że minimalistyczny lesbijski romans powoli ewoluuje w stronę surrealistycznego thrillera. Vic and Flo... to jak do tej pory najciekawszy, najodważniejszy, najbardziej konsekwentny w swojej estetycy i udany film w Konkursie Głównym - zapewne za mało jednak polityczny, jak na gusty berlińskiego jury, żeby wygrać zmagania o Złotego Niedźwiedzia.

Anna Bielak, Berlin

Czytaj nasze relacje z festiwalu w Berlinie! Zobacz nasz raport specjalny Berlinale 2013 - kliknij po więcej!

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Berlin | festiwal filmowy | relacja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy