Berlinale 2014
Reklama

Berlinale 2014: Nowy punkt widzenia

Mało mówi się w tym roku o polskich filmach, które mają festiwalowe pokazy na 64. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie. To tymczasem jedne z ciekawszych produkcji, które pokazują, w jakie strony skręca - jeśli nie idzie - polskie kino.

W sekcji Generation 14plus możemy oglądać "Obietnicę" Anny Kazejak, na międzynarodowym markecie pokazywane są "Małe stłuczki" Aleksandry Gowin i Ireneusza Grzyba. Prócz tego, jak zwykle w Berlinie pojawia się wielu twórców, których znamy sprzed lat. Na Potzdamer Platz przyjechał więc też Ira Sachs.

Zbrodnia w realu

Sekwencje otwierające są kluczowe dla odbioru filmu. Ustanawiają spojrzenie, sugerują istnienie zagadki w świecie przedstawionym lub przedwcześnie dają odpowiedzi na pytania, które chcielibyśmy sobie zadać w trakcie seansu. A to zwykle duży błąd. Niestety popełniła go też Anna Kazejak realizując intrygującą "Obietnicę" pokazywaną premierowo w berlińskiej sekcji Generation 14plus. Usunięcie prologu, w którym zostaje zarysowany dalszy bieg wydarzeń sprawiłoby, że film oglądałoby się jak dobry psychologiczny thriller dla nastolatków, którego mocną stroną byłoby pieczołowicie budowane napięcie, zmuszające widza do bicia się z własnymi przeczuciami. Świetni w tego typu chwytach narracyjnych są amerykańscy artyści tworzący w kręgu kina niezależnego. Kazejak udowadnia tymczasem, że polscy reżyserzy nie wierzą w polskiego widza i nie zdają sobie sprawy, że stawianie kropki nad i nie ma nic wspólnego z umieszczaniem wisienki na torcie.

Reklama

"Obietnica" wydaje się aż nazbyt ustrukturyzowana, a matematyczna logika nie zawsze sprzyja twórczej kreatywności i psychologicznej głębi. Kazejak ułatwia wejście w filmowy świat przedstawiony. Widzowie otwierają jego podwoje wykorzystując narzędzia, jakimi są oswojone chwyty narracyjne. Ponieważ od początku wiemy "kto zabił", skupiamy się na śledzeniu bohaterki, szukaniu powodów i czekaniu na następstwa zdarzeń. Wiemy, że zdradzona Lila (Eliza Rycembel) podżega swojego chłopaka Janka (Mateusz Więcławek) do zbrodni, której oboje będą później żałować. Zdaje się, że historia ma swoje korzenie w szekspirowskim teatrze, bo Lila wydaje się być młodocianą Lady Makbet, która rzuca wyzwanie zapatrzonemu w niej, tu niedoszłemu, kochankowi. Kazejak przesuwa jednak akcenty i nie przygląda się bitwie, jaką stacza ze sobą chłopak, ale obserwuje reakcje dziewczyny.

Debiutująca na ekranie Eliza Rycembel jest fenomenalna w roli osoby, której mocną stroną jest umiejętność utrzymywanie pozorów. Delikatna i nieumalowana jest w istocie liderką wśród swoich przyjaciółek, które nadużywają szminki i nieudolnie próbują być na bieżąco z modą. Zamknięta w sobie i wycofana, jednym słowem potrafi doprowadzić kolegę do szaleństwa i nakłonić go, by zrobił dla niej wszystko. Kazejak poprowadziła Rycembel znakomicie. Nie można się wręcz pozbyć wrażenia, że talent nastolatki wznosi ją na wyżyny, z których może ona spoglądać w dół na resztą aktorów, choć w obsadzie są takie nazwiska jak: Andrzej Chyra, Dawid Ogrodnik i Magdalena Popławska. Pozostają oni jednak tłem dla dramatu, jaki przechodzi główna bohaterka i uczestniczą w nim nie bardziej, niż uczestniczyły postaci epizodyczne. Może jednak rodzice są właśnie takimi postaciami w życiu współczesnych nastolatków i to kolejna rzecz, którą udało się Kazejak powiedzieć wprost?

"Obietnica" ujawnia w ten sposób, że w pewną powierzchowność relacji nie są już wpisane konsekwencje, jakie idą za podejmowanymi decyzjami. Kiedyś mówiło się, że słowo zapisane ma większą wagę od tego, które się tylko wypowiada. Nowe media wywróciły tą relację do góry nogami. Kazejak opowiada o pokoleniu, które komunikuje się w świecie wirtualnym i nie bierze odpowiedzialności za to, co dzieje się w rzeczywistości. Na pewnym poziomie Lila i Janek są jak bohaterowie kreskówek dla dzieci, którzy spadają z ósmego piętra na ulicę, po czym wstają, otrzepują się z kurzu i idą dalej. Zbrodnia, jaką chłopak popełnia w rzeczywistości, nie da się jednak zmyć tak łatwo jak krew z rąk. W pięknym i poniekąd otwartym zakończeniu Kazejak udowadnia, że tej odpowiedzialności nie trzeba się nawet uczyć, że pewne sprawy pozostaną takie, jakimi były i nic już nie jest w stanie wstrząsnąć posadami świata. To film, który ma trochę błędów, ale w porównaniu z "Baby Blues" Katarzyny Rosłaniec jest mniej histeryczny, bardziej wstrząsający; nie ubarwia rzeczywistości, ale obnaża mechanizmy, które nią rządzą i rządzić będą. I, cytując filmowe słowa Andrzeja Chyry pokazuje, że wszystko zależy tylko i wyłącznie od punktu widzenia.

Surrealizm po polsku

Drugim polskim filmem, który pokazano w Berlinie (po premierze w Rotterdamie, tutaj na międzynarodowym markecie) są "Małe stłuczki" w reżyserii Aleksandry Gowin i Ireneusza Grzyba. Reżyserski duet patrzy na świat z przymrużeniem oka i szuka w nim urokliwych absurdów, które odciskają specyficzne piętno na rzeczywistości. Sprawia ono, że w nieco surrealistycznych "Małych stłuczkach" można się jednocześnie dopatrzeć parodii islandzkich filmów o czarujących dziwakach i inspiracji niezależnym kinem amerykańskim.

Bohaterki Gowin i Grzyba - Asia (Helena Sujecka) i Kasia (Agnieszka Pawełkiewicz) - to łódzkie wcielenia Amy Adams i Emily Blunt - sióstr Lorkowski z filmu "I wszystko lśni" (2008) w reżyserii Christine Jeffs. Sens na odbudowanie własnego życia widzą one w sprzątaniu po tych, którzy odeszli. Sprzątają cudze mieszkania i zabierają z nich przedmioty, które nikomu już nie są potrzebne. Renowują je i odsprzedają - Amerykanki w galerii, Polki na łódzkim bazarze. I nie ma w tym nic złego, bo twórcy znaleźli polski ekwiwalent dla amerykańskich realiów i zadbali o autentyzm przestrzeni. Przyjrzeli się jej też ze sporym wyczuciem i umieją wyszukać to, co niezwykłe w codzienności i patrzeć na swoich bohaterów z wielkim wyczuciem i dużą intuicją. Najsłabszym elementem tej niezależnej układanki jest aktorstwo.


O ile dwie aktorki w rolach głównych nieźle sobie radzą, Szymon Czacki (Piotr) zdaje się nie czuć najlepiej przed kamerą. Wypada szczególnie słabo w zderzeniu z Arkadiuszem-ekranowym-zwierzęciem-Jakubikiem (w epizodycznej roli ojca Asi). O ile też konstrukcyjnie film jest ciekawy, historia wydaje się dosyć jałowa. Twórcom zależało na zderzeniu ze sobą przypadkowych ludzi, ale z tego zderzenia nic nie wynika. Historia nie wykracza poza formalne zabiegi, jest trochę jak kreatywna próba szukająca odpowiedzi na pytanie, które pomysły działają, a jakie idee spaliły na panewce. To też jednak próba, która każe śledzić karierę napędzanego niebywałą energią i oryginalnością myśli reżyserskiego duetu.

O dojrzewaniu w Nowym Jorku

Jednym z twórców, którym niewątpliwie warto się interesować już w tej chwili jest Ira Sachs. Dwa lata temu jego poprzedni film "Zostań ze mną" ("Keep the Lights On") został nagrodzony Teddy Award, w tym roku duże szanse ma na to "Love is Strange" - przepiękna historia o dwóch Nowojorczykach od czterdziestu lat będących w szczęśliwym związku. O swoim poprzednim filmie Sach mówił w wywiadzie dla INTERIA.PL, że jego narracja "koncentruje się wokół emocji, seksualności, odkrywaniu siebie samego i przemianie zachodzącej wewnątrz bohaterów". Reżyser skupiał się wówczas na detalach i sekretach, które skrywali jego bohaterowie i przyglądał się, jak owe tajemnice wpływają na zewnętrzne relacje między nimi." "Love is Strange" prawie pod każdym względem różni się od "Zostań ze mną", ale w tej kwestii oba filmy są sobie niezwykle bliskie.

Sachs w czuły i wielce refleksyjny sposób przygląda się George'owi (Alfred Molina) i Bobowi (John Lithgow), którzy po latach trudnego, ale szczęśliwego związku mogą w końcu przypieczętować swoją miłość małżeńską przysięgą. Ta przyczynia się jednak do zwolnienia Georga z pracy i finansowych problemów, które zmuszają mężczyzn do rezygnacji z mieszkania w centrum miasta i poszukiwań nowego lokum. Czas między spotkaniami ze sobą a chwilami spędzonymi na kanapie u przyjaciół i rodziny jest dla Sachsa okazją do pokazania różnych relacji, które utrzymują ludzie wokół George'a i Boba. Chwilą na przyjrzenie się samotności i okazją do zbadania długodystansowych problemów związku.


"Love is Strange" nie jest dramatycznym manifestem rzucającym wyzwanie mieszczańskiej moralności i prawicowej ideologii. To film o dojrzewaniu - tym pierwszym i tym powtórnym, o uczeniu się siebie wciąż na nowo i zrozumieniu, że nie można traktować drugiego człowieka jako gwaranta własnego szczęścia. To film zbudowany z fragmentów, sugestii i gestów, które odwołują się do przeszłości i ułatwiają interpretację wydarzeń obecnych na ekranie. Dzięki temu to film totalny, który opowiada o życiu w całej jego złożoności, choć nie pretenduje do miana dzieła epickiego. To kolejny film o upływającym czasie, który daje szansy na zmianę i uczy akceptacji. To też film zupełnie zwykły - zrealizowany w ciepłej stylistyce, ale zerowej konwencji - bo Sachs szuka niezwykłości w codziennym życiu. Znów jego "filmowe obrazy w pewnym sensie są przezroczyste i dużo łatwiej z nimi obcować, ponieważ dzięki kim [historia] staje się transparentna".

Anna Bielak, Berlin

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Widziałam
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy