Berlinale 2012
Reklama

Berlinale: Królowie nocy

Stopień zainteresowania festiwalem w Berlinie i ilość jego uczestników owocują nie tylko światową renomą, którą przez lata zyskało Berlinale, ale i brakiem jednego, konkretnego klubu festiwalowego. Miejsca, w których można spotkać się wieczorem, zmieniają się z dnia na dzień.

Akredytowani na festiwalu dziennikarze uprawiają szeptany PR polecając sobie najlepsze imprezy. Jedynym punktem, który urósł do rangi dziennego klubu festiwalowego, jest sieciowy Starbucks na Potzdamer Platz - oblegany przez dziennikarzy, odwiedzany często przez operatorów filmowych, którzy jeszcze nie zasmakowali sławy na tyle, by chronić się od udzielania wywiadów pod skrzydłami agentów prasowych.

Regularne berlińskie życie noce rozgrywa się na Kreuzbergu. Młodzi buntownicy z Berlina w latach siedemdziesiątych znajdowali wolność w dzielnicy dawniej bezpośrednio graniczącej z murem berlińskim, pełnej squatów i artystów wszelkiej maści. To wciąż miejsce dla tych, którzy uciekali od siebie i tych, którzy chcieli znaleźć miejsce dla siebie - poza zinstytucjonalizowanym społeczeństwem, poza domem, poza światem. Z Kreuzberga wyewoluowała dziś dzielnica niezależnych galerii tworzonych w starych kamienicach i małych kafejek, w których nie ma dostępu do internetu (co chwalą sobie ich właściciele). Wino serwuje się tam w dzbankach, a do kawy podaje ciasto z malinami.

Reklama

Interesujący klub zorganizowany w squacie otwartym dla każdego jest również na Oranienburgerstrasse, niedaleko Hamburger Gallery. Twórcy niezależnej sceny teatralno-muzyczno-malarskiej zaadaptowali na własne potrzeby ogromną, rozsypującą się kamienicę. Jej ostatnie piętro wzięli w posiadanie performerzy i wpuszczają na spektakle tylko, jeśli kupi się od nich butelkę lokalnego piwa. Piętro niżej rezydują malarze, poniżej jest klub muzyczny i drzwi w drzwi w stosunku do niego, osłonięta czerwoną kurtyną sala należąca do niezależnego teatru. Nigdy za nią nie zajrzałam. Wyobrażam sobie, że mogłyby się tam rozgrywać sceny z filmu Sheldona Larry'ego "Leave It On The Floor".

Za czerwoną kurtyną

Po nieco ponad 20 latach, które minęły od premiery kultowego dokumentu "Paris is Burning" (1990), nowojorski reżyser zdecydował się zrealizować kolejny portret transgenderowych, afroamerykańskich artystów z Los Angeles. W rolach głównych reżyser obsadził m.in. debiutujących na dużym ekranie tancerzy i piosenkarzy, występujących głównie na niezależnych scenach gejowskich klubów. "Leave It On The Floor" to energetyczny musical, skonstruowany wedle prawideł rządzących klasycznym melodramatem. Sheldon Larry opowiada historię młodego chłopaka wyrzuconego z domu przez matkę, z trudem szukającego nowego życia w gronie członków grupy Sex Siren - transseksualnych artystów, którzy dawno zatarli wszelkie ślady różnic między płciami.


Scenarzysta podkreślił to w znakomitych dialogach, w których zaimki "on" i "ona" określają naprzemiennie jedną osobę. Nie ma w tym jednak ani grama dramatu, którym zwykle przesycone są filmy o przekraczaniu granic płci i problemach z tożsamością. Scenariusz "Leave It..." jest na tyle zabawny i przewrotnie napisany, że pozwala aktorom jednocześnie na dystans do granych przez siebie postaci jak i krańcowe zespolenie się z nimi. Chociaż fabuła filmu jest całkowicie pretekstowa w stosunku do jego formy, w żadnym aspekcie nie stanowi to wady transowego musicalu Sheldona Larry'ego, który ogląda się świetnie nawet, gdy nie sposób do końca wejść w świat skonstruowany przez reżysera.

W starym domu na wsi

Sztuczność wkradła się w filmową przestrzeń "Sekretu" Przemysława Wojcieszka. Film nie schodzi poniżej średniej wyznaczanej przez niezależnego produkcje w sekcji Forum, bez wątpienia jest też obrazem, którego nie zrealizowałby żaden inny z polskich twórców. Zbyt często bezrefleksyjnie taplają się oni w mainstreamie i na uwadze mają raczej zysk niż artystyczne ambicje. Nie zmienia to jednak faktu, że Wojcieszek utknął w pewnym niespełnieniu podobnie jak Łukasz Barczyk, którego "Italiani" (2011) w minionym roku gościł na ekranach polskich kin.

Głównym bohaterem "Sekretu" jest drag queen - Ksawery (Tomasz Tyndyk), który przyjeżdża z Karoliną (Agnieszką Podsiadlik) do domu swojego dziadka (Marek Kępiński) na wsi. Starszy mężczyzna skrywa tajemnicę z przeszłości - sekret o (nie?) popełnionym powojennym morderstwie żydowskiego dziecka i jego ojca. Chata w środku lasu jawi się jako doskonała przestrzeń dla psychodramy, która mogłaby rozegrać się między trójką bohaterów. Emocje powinny się narodzić między słowami. Czy nie z tego powodu reżyser tak bardzo zminimalizował ilość dialogów? Te, które się pojawiają, mają posmak sztucznych, w teatralny sposób recytowanych fraz, przesyconych płytką filozofią a nie psychologiczną głębią.

Wojcieszek ślizga się po powierzchni i śpieszy z opowiadaniem historii. Atmosfera się rozrzedza w chwilach, kiedy powinna gęstnieć. Wrażenie tego typu podkreślają przede wszystkim cięte ujęcia i szybki, teledyskowy montaż. Zamiast slow motion mamy raczej wrażenie, że ktoś krzyczy "run, Lola, run". Tylko po co ten pośpiech? Lubię eksperymentalne, bezkompromisowe kino i twórców na przekór wszystkiemu przecierających własną ścieżkę - tym boleśniej odczuwam produkcje, które nie wcielają w praktykę niezłych, teoretycznych założeń, na jakich są oparte.

Film Wojcieszka jest niezły pod względem technicznym - obraz jest plastyczny, barwy doskonale zestawione, szczegóły dopracowane. Dziwi mnie tylko fakt, że reżyser, który kwestionuje wszystko, co w Polskim kinie kiepskie, nudne i niechciane, porusza temat powojennej traumy, którym zajmuje się dziewięćdziesiąt procent polskich reżyserów. Nie robi tego jednak, żeby powiedzieć coś nowego, z czego doskonale zdaje sobie sprawę i co podkreśla w jednym z nielicznych dialogów między bohaterami. Seansu "Sekretu" nie sposób też zaliczyć do jednego z bardziej obleganych; obawiam się, że z tego powodu iż zagraniczni dziennikarze lękali się (nie bez podstaw), że Polacy znów nie mają do zaproponowania wiele więcej od opowieści o swojej narodowej traumie.

Taniec w cieniu władzy

James Marsh w filmie "Shadow Dancer", pokazywanym w Berlinie poza konkursem, powraca pamięcią do początku lat siedemdziesiątych i zatrzymuje się na dłużej w 1991 roku, kiedy karty między Anglią a rewolucyjną Irlandią rozkładało MI5. Fabularny film twórcy "Człowieka na linie" (2008) wzbudza bardzo pozytywne reakcje wśród festiwalowej publiczności. Pod pewnymi względami jest odpowiednikiem znakomitego "Szpiega" (2011) Thomasa Alfredsona, który miał swoją premierę podczas wrześniowego festiwalu w Wenecji i w grudniu zeszłego roku pojawił się w polskich kinach.

"Shadow Dancer" jest zrealizowany w równie stylowej poetyce przywołującej w pamięci najlepsze szpiegowskie produkcje z lat dziewięćdziesiątych, w przeciwieństwie do "Szpiega" jest jednak skierowany do szerszej publiczności. Fabularna prostota filmu w żadnym aspekcie nie zaprzecza jego wyrafinowaniu; skupienie uwagi na jednym wątku nie wyklucza obecności napięcia, które promieniuje z ekranu i obezwładnia widzów na czas seansu. Marsh opowiada o potyczkach między brytyjskimi służbami specjalnymi a Irlandzką Armią Republikańską z perspektywy kobiecej bohaterki wplątanej w terrorystyczne akcje.

Braciszek Collette McVeigh (Andrea Riseborough) został zastrzelony w 1973 roku. Po dwudziestu latach, które minęły od tamtego wydarzenia, nie zmieniło się nic prócz tego, że dorosła już Colette stała się jedną z głównych bojowniczek IRA. W jednej z pierwszych sekwencji filmu Collette zostaje schwytana przez agentów MI5 (w drugoplanowej roli szefowej jednostki Gillian Anderson). Irlandka staje oko w oko z Mackiem (Clive Owen), który proponuje jej układ. Propozycja jest nie do odrzucenia.


Collette znajduje się między młotem a kowadłem. Jest jak piłeczka pingpongowa - przerzucana z boiska na boisko - możemy obserwować jej lot w zwolnionym tempie - jest pełen napięcia, jego tor w każdej chwili może ulec zmianie. Wystarczy mały błąd, jedno słowo wypowiedziane za dużo, by życie Collette zostało przerwane przez perfekcyjny strzał w tył głowy. Andrea Riseborough świetnie radzi sobie z uniesieniem na ramionach ciężaru emocji, jest autentyczna w każdej roli, którą musi odgrywać w świecie przedstawionym - młodej kobiety, odpowiedzialnej matki i zimnej (podwójnej) agentki. Trzyma na wodzy własne emocje, ściska żołądki widzów. Robi to subtelnie i z wyrafinowaniem, magnetyzuje delikatnością, która jest zaletą aktorki świetnie odnajdującej się w rolach silnych, niezależnych kobiet. Opuszcza miejsce, w jakim załatwiła już wszystkie sprawy i nie odwraca się, by niepotrzebnie spojrzeć za siebie. Umiejętność nie patrzenia w przeszłość to zaś zbyt rzadka cecha, która zbyt często się przydaje.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Berlinale | Przemysław Wojcieszek
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy