Berlinale 2011
Reklama

Berlinale: Gwiazdy i dzieci

Za nami drugi dzień festiwalu w Berlinie, podczas którego rozpoczęto prezentację tytułów, ubiegających się Złotego Niedźwiedzia. "Margin Call" zaskakuje gatunkową niejednorodnością i gwiazdorską obsadą, "El Premio" - świetnymi zdjęciami polskiego operatora Wojciecha Staronia.

Zgodnie z oczekiwaniami berliński moloch startuje jak silnik diesla. Zapłon w postaci "Prawdziwego męstwa" zapowiadał przyśpieszenie w 3 sekundy do setki, tymczasem w połowie pierwszego dnia regularnych projekcji licznik wciąż wskazuje zaledwie pięćdziesiątkę.

Pierwszego dnia królową balu zaocznie wybrano film Coenów, programując zaledwie jeden pełnometrażowy tytuł tego samego wieczoru. Obok zwalistego szeryfa Roostera stanęła młodziutka francuska sierotka, skromny "Tomboy" w reżyserii Celine Sciammy. Film zaprezentowany został w Panoramie - sekcji cieszącej się mniejszą estymą niż Konkurs Główny, lecz zarazem ogromną sympatią widowni. "Tomboy" to kameralna historia dojrzewania dziecka, którego tożsamość rozpięta jest w poprzek płciowych klasyfikacji.

Reklama

Bohaterka, 10-letnia Laure nie jest typowym przykładem chłopca uwięzionego w ciele dziewczynki. Jej tożsamość składa się z zbyt wielu niespójnych elementów. Chłopięcy wygląd i zainteresowania idą u niej w parze z dziewczęcą wrażliwością. Ambiwalencja jej osobowości wygrywana jest poprzez dynamikę więzi łączącej Laure (podającą się za chłopca - Mikaela) z Lisą - dziewczynką z sąsiedzka.

Coś, co początkowo przypomina fascynację erotyczną, w miarę rozwoju fabuły zostaje mocno zniuansowane. Laure zafascynowana jest dziewczęcością Lisy jako brakującym elementem swojej własnej tożsamości. Dzięki tej relacji potrafi odzyskać dla siebie tę część osobowości, którą chowała pod luźnymi jeansami. Koniec filmu nie przynosi ostatecznej deklaracji ze strony bohaterki, jednak pozwala wierzyć, iż ona sama odnajdzie swój własny kurs pomiędzy biegunami XX i XY.

W piątek o poranku nadszedł czas na inaugurację kluczowej dla festiwalu sekcji - Konkursu Głównego. Na pierwszy ogień poszedł film dotykający jednej z najgorętszych kwestii ostatnich lat - kryzysu finansowego. Jak to w Berlinie - nic co ludzkie, ergo polityczne, nie jest tu obce.

Tym co uderza w "Margin Call" jako pierwsze, jest obsada. Zebranie takich nazwisk to nie lada gratka. Zebranie takich nazwisk w filmie debiutanta musiało jednak zostać okupione cyrografem. Nieznany szerzej reżyser posługujący się chwytliwym pseudonimem JC Chandor (co przywodzi na myśl JJ Abramsa i McG) namówił do współpracy, uwaga: Kevina Spaceya, Jeremy'ego Ironsa, Stanleya Tucciego, Demi Moore, Paula Bettany'ego i Zachary'ego Quinto. Uff, robi to wrażenie, szczególnie w czasach, nomen omen, kryzysu, kiedy wytwórnie w Hollywood tną koszty, przesuwając fundusze z aktorskich gaży na konto efektów specjalnych. Niestety, zaraz na początku szydło zaczyna wychodzić z worka i orientujemy się, na czym polegał pakt zawarty przez reżysera JC Chandora z diabłem.

Otóż magnetyczne działanie tytułu, dzięki któremu gwiazdorzy jak ćmy zlatywali się do scenariusza, bazuje na tym samym chwycie, co pierwszy Stallone'owski Rambo. Tam Reaganowska administracja dokonywała sprytnej rehabilitacji wojny w Wietnamie, sugerując, iż owszem - głównodowodzący podjęli kilka błędnych decyzji, jednak dobrzy amerykańscy wojacy to klawi chłopcy, którym nad głową łopocze sztandar z pięćdziesięcioma gwiazdami. Maklerzy z filmu JC to w gruncie rzeczy takie poczciwiny, trochę chciwe, trochę odklejone od życia ulicy, jednak heroicznie stojące na straży naszych finansów. Korporacja, w której rozgrywają się dramatyczne wydarzenia podejmie kilka drastycznych decyzji, których skutki odczuwamy jak świat długi i szeroki, ale to nie szeregowi chłopcy ponoszą za nie odpowiedzialność, ale jeden wyrachowany człowiek - mówiący z brytyjskim akcentem John Tuld, grany przez Jeremy'ego Ironsa.

"Margin Call" pomimo tego broni się dziwacznym melanżem gatunków. W solidny dramatyczny rdzeń, którego dostarcza sama historia, wgryzają się bowiem elementy humorystyczne. Nie możemy płakać, to przynajmniej zaśmiejmy wielki finansowy krach. Zdaje się, że zabieg ten miał być czyś w rodzaju "takiej pięknej katastrofy" Greka Zorby. Cóż, wyszła z tego mała podśmiewajka z korporacyjnych mechanizmów, ale zabrakło epickości. Mimo wszystko w filmie Chandora daje się odkopać kilka smaczków, jak choćby porównanie reakcji zwalnianych pracowników legitymujących się różnym wykształceniem. Inżynier od rakiet i inżynier od mostów przyjmują informację z goryczą, jednak ich świat wciąż ma jakieś podstawy - mogą wrócić do pracy z namacalnym materiałem. Dla absolwenta ekonomii koniec spekulacji oznacza koniec środowiska pracy.

Po wycieczce na Wall Street nadszedł czas na polski akcent w konkursie, czyli meksykańsko-francusko-niemiecko-polską koprodukcję w reżyserii debiutantki Pauli Markovitch. Trudno jednoznacznie stwierdzić co zadecydowało o włączeniu się Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej w ten projekt, ale jeśli miałbym zgadywać, byłaby to pewna wspólnota kontekstu historycznego, która daje się odnaleźć w filmie argentyńskiej reżyserki.

"El Premio" prezentuje bowiem pewien szczególny epizod z życia 8-letniej dziewczynki - córki ukrywającego się dysydenta politycznego. Ukrywające się wraz z matką dziecko próbuje odnaleźć się w sytuacji, w której każde nieodpowiedzialnie wypowiedziane słowo może sprowadzić na nie katastrofę. Dojrzewająca dziewczynka, której odbiór rzeczywistości jest wciąż bardziej zmysłowy niż językowy, stara się sprostać sprzecznym oczekiwaniom matki i nauczycielki. Kumulowane emocje od czasu do czasu znajdują ujście w słownych manifestacjach, których konsekwencji dziecko nie może nawet podejrzewać.

Jednym z najmocniejszych elementów "El Premio" są niewątpliwie zdjęcia polskiego operatora Wojciecha Staronia. Najlepszym momentem filmu jest ujęcie, w którym wycieńczona dziewczynka, leżąc na plaży, w spienionej wodzie bezradnie macha rękami, niczym wyrzucony na brzeg wieloryb. Niestety sam film Markovitch przegrywa z własnymi ambicjami. Przetłumaczenie wrażliwości dziecka na język filmu wymaga czegoś więcej niż starannie zakomponowanych, wydłużanych w nieskończoność ujęć. Z "El Premio" wysnuć można wniosek, że dzieciństwo to nuda i Wielkie Czekanie.

Jak widać pierwsze pokazy zdominowały dzieci. Ich portrety mały zostać odmalowane przez pryzmat związanych z dzieciństwem emocji, ich percepcja przetłumaczona na rwaną, rządzoną emocjami narrację. O ile w mniej ambicjonalnym, pastelowym "Tomboyu" udało się to osiągnąć kosztem pewnej głębi (ale jednak), o tyle Paula Markovitch przegrała z ciężarem własnych wspomnień.

Tymczasem już za chwilę w klatki piersiowe brazylijskich dilerów koki werżną się pociski dum-dum wystrzelone z karabinów elitarnego oddziału policji z Rio de Janeiro. Tak, tak, to Jose Padilha wraca z drugą częścią "Elitarnych" - nieoczekiwanego zwycięzcy berlińskiego festiwalu z roku 2008, który również w Polsce ma całą rzeszę zwolenników.

Stanisław Liguziński, Berlin

Czytaj raport specjalny z Berlinale 2011!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: El Premio | 'Gwiazdy'
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy