Reklama

"Wszystkie odloty Cheyenne'a": REŻYSER O FILMIE

Jak poznałem Seana Penna:

Seana Penna poznałem podczas wieczoru zamykającego Festiwal Filmowy w Cannes w roku 2008, w którym on przewodniczył jury, a ja zdobyłem Nagrodę Jury za film "Boski" (Il Divo). Wyrażał się o moim filmie w takich superlatywach, że zacząłem fantazjować na temat pracy z nim na planie filmowym. I jak to bywa z amerykańskim marzeniem, zupełnie niespodziewanie się ono spełniło.

Geneza, przyczyna, początek:

Według mnie tematem każdego filmu powinien być niestrudzony pościg za tym, co nieznane, za tajemnicą - nie po to, by znaleźć odpowiedź, lecz by nie stracić z oczu pytania. Mam nadzieję, że zachowałem wierność podstawowej filozofii tego filmu: by skorzystać ze wszystkich możliwych narzędzi do stworzenia prostych, lecz pięknych obrazów, których głównym zadaniem będzie służenie bohaterom filmu.

Reklama

Mój bohater Cheyenne:

Cheyenne jest dziecinny, ale nie kapryśny. Podobnie, jak wielu dorosłych, którzy nie pożegnali się z okresem dzieciństwa, nauczył się eksponować tylko czyste, rozbrajające i tolerowane cechy dziecka. Przedwczesne odejście ze sceny muzycznej, spowodowane traumą, zmusiło go do życia, w którym nie potrafi znaleźć sensu. Toczy się ono, oscylując pomiędzy nudą i lekką depresją. Cheyenne unosi się z prądem. A dla ludzi, którzy tak funkcjonują, ironia i niefrasobliwość to często jedyny akceptowalny sposób radzenia sobie z życiem. Ta postawa znajduje bezpośrednie odbicie w tym, jak jest postrzegany przez innych. Cheyenne stanowi autentyczne, mimowolne źródło radości. A gdy w filmie mówi naiwnie i niedbale, że "w życiu jest mnóstwo pięknych rzeczy", prawie mu wierzymy. Wierzymy mu, ponieważ przemawia przez niego mały chłopiec, a każdy w głębi duszy znajduje pociechę w tym, że dzieci zawsze mają rację.

Jego imię wybrałem, gdyż jest typowe dla gwiazdy rocka. Szukałem czegoś, co brzmiałoby autentycznie. Wzięliśmy jedną z najbardziej kultowych nazw w historii rocka, Siouxsie and the Banshees i zmieniliśmy ją nieco, uzyskując w efekcie Cheyenne and the Fellows.

Czekając na odpowiedź od Seana Penna:

Wysłałem mu [Seanowi] scenariusz, święcie przekonany, że na odpowiedź będę czekał miesiącami. Chodzą plotki, chociaż nie wiem, ile w nich prawdy, że Sean dostaje około czterdziestu scenariuszy miesięcznie. Gdy tylko mu go wysłałem, zacząłem rozważać inne rozwiązania, ponieważ szczerze mówiąc, wydawało mi się niemożliwe, żeby mój szalony plan zrealizowania w Stanach niezależnego filmu z aktorem, który niedawno zdobył Oscara, miał szanse powodzenia. Tymczasem 24 godziny później Sean Penn nagrał wiadomość na mojej sekretarce. Od razu pomyślałem, rzecz jasna, że to kawał. Jednak myliłem się i w środku nocy rozmawiałem przez telefon z Seanem Pennem, który powiedział mi, że scenariusz bardzo mu się podoba, a jego jedyne zastrzeżenie dotyczyło sceny, w której miał tańczyć. Według mnie można było bardzo łatwo rozwiązać ten problem. Miesiąc później pojechałem z moim scenarzystą i producentem do San Francisco na spotkanie z Seanem. Spędziliśmy razem cudowny wieczór, podczas którego Sean często zbaczał z tematu i sugerował różne pomysły na zagranie roli. To tylko potwierdziło moje przypuszczenia: doskonali aktorzy zawsze wiedzą o wiele więcej na temat swojego bohatera niż reżyser czy scenarzysta.

Sean Penn jest aktorem idealnym z punktu widzenia reżysera. W pełni szanuje twoją wizję, ale potrafi ją udoskonalić, co w połączeniu z jego niezwykłym talentem, pozwala mu zbudować postać o takiej autentyczności i głębi, której nie osiągnąłbym nawet, gdybym całe życie o tym myślał.

Ze szminką mu do twarzy:

Inspiracją do tego ekscentrycznego wizerunku był Robert Smith, lider grupy The Cure. W młodości widziałem kilka ich koncertów na żywo. A trzy lata temu znów wybrałem się na występ tego zespołu i okazało się, że pięćdziesięcioletni teraz Robert Smith, wygląda dokładnie tak samo jak w wieku dwudziestu lat. To był "szok", ale pozytywny.

Widząc go z bliska za kulisami, zrozumiałem, że w człowieku można znaleźć wiele pięknych i wzruszających sprzeczności. Stałem przed pięćdziesięciolatkiem, wciąż całkowicie utożsamiającym się z wizerunkiem, który z definicji należy do wieku dorastania. Jednak nie było w tym nic żałosnego. To było coś wyjątkowego, co - zarówno w filmach jak w życiu - budzi zachwyt: niesamowity, wyjątkowy i ekscytujący wyjątek od reguły. To niezwykłe doświadczenie powtórzyło się kilka miesięcy później w Nowym Jorku, kiedy w upalny, lipcowy dzień odbyła się pierwsza próba charakteryzacji i kostiumów z Seanem Pennem. Przed moimi oczami rozegrał się mały cud, gdy Sean Penn, przechodząc stopniową metamorfozę, najpierw przy pomocy szminki, potem mascary i stroju, a wreszcie sposobu chodzenia - naturalnego, a jednak innego niż na co dzień - stał się całkowicie nową osobą: Cheyenne'em.

Między abstrakcją a stabilnością czyli: "Jane, czy zgadzasz się poślubić tego oto Cheyenne'a"?

Muszę wyznać, że do tego "podtekstu" pożyczyłem sobie to i owo z relacji z moją własną żoną. To związek, w którym swoista abstrakcyjność mężczyzny jest rekompensowana przez nieugiętą solidność kobiety, która pozwala, żeby życie toczyło się bez traumatycznych wydarzeń i niepotrzebnych dramatów. Wraz z Umberto Contarello staraliśmy się wydobyć na światło dzienne ten kontrast pomiędzy abstrakcją i stabilnością w kontekście ironicznym. Żartobliwy klimat, panujący w relacji Seana Penna i Frances McDormand był w zasadzie zagwarantowany, ponieważ oni mają naturalny talent do rozśmieszania. Miałem ogromne szczęście, że Frances McDormand zgodziła się zagrać rolę Jane. By ją przekonać napisałem do niej list, w którym oświadczyłem, że jeśli odrzuci rolę, zmienię scenariusz i zrobię z Cheyenne'a kawalera albo wdowca. Taka była prawda. Nie potrafiłem sobie wyobrazić nikogo innego w roli Jane. Kiedy poznałem Frances, okazało się, że jest dokładnie taka, jak ją sobie wyobrażałem: to inteligenta i błyskotliwa kobieta z nieprzewidywalnym i niewyczerpanym zapasem poczucia humoru.

Route 66 czyli podróż z Cheyenne'em drogą, której nie ma.

Dość bezwstydnie i bezczelnie, chciałem zobaczyć wszystkie kultowe plenery filmowe, które sprawiły, że od dzieciństwa pokochałem tę pracę: Nowy Jork, amerykańską pustynię, stacje benzynowe, bary z długim kontuarem, odległą linię horyzontu. Wszystkie te miejsca przypominają sen, który wcale nie nabiera realizmu, gdy się w nim znajdziemy. W Stanach Zjednoczonych miałem niesamowite wrażenie, jakby rzeczywistość uległa zawieszeniu.

Przedstawienie własnej wizji czegoś, czego nie zna się zbyt dobrze zawsze jest ryzykowne, a moja wiedza o Stanach Zjednoczonych, pomimo wielu podróży w głąb kraju, wciąż pozostaje wiedzą turysty. Jednak miałem usprawiedliwienie, ponieważ podróżowałem z Cheyenne'em, który wraca do USA po trzydziestu latach nieobecności. Obydwaj byliśmy turystami, tyle że z otwartym biletem powrotnym. Dlatego też ruszyliśmy na odkrywanie świata, który był opisywany nieskończenie wiele razy właśnie dlatego, że jest taki nieuchwytny i zmienny.

This Must Be the Place

Muzykę wybierałem, by posłużyć się określeniem z literatury kobiecej, kierując się sercem. Nie odczuwam już, jak kiedyś, potrzeby "racjonalizowania" muzyki. Chciałem ponownie przeżyć niezwykłe uczucia i pasję, jakich doświadczałem jako mały chłopiec, kiedy mój brat, starszy ode mnie o dziewięć lat, wprowadził mnie w świat wspaniałej muzyki rockowej. Ten okres w życiu spędziłem obsesyjnie analizując rocka, zwłaszcza Talking Heads i ich genialnego twórcę, Davida Byrne'a. Ośmieliłem się więc poprosić go o trzy rzeczy: pozwolenie na wykorzystanie utworu "This Must Be the Place" jako tytułu i motywu przewodniego filmu, napisanie ścieżki dźwiękowej i o to, żeby wystąpił w filmie jako on sam - David zgodził się na wszystko!

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Wszystkie odloty Cheyenne'a
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy