Reklama

"Spisek": KRĘCENIE BARDZO FIZYCZNE

Przygoda rozpoczęła się w Mae Hong Son na północy Tajlandii sceną kaskaderską w wykonaniu Tomera Sisleya. Jeden z licznych pokazów brawury, które trzymają w napięciu i zapewniają filmowi odpowiednią dynamikę, na czym bardzo zależało Jérôme'owi Salle. W jego zamyśle "Spisek" miał być bardzo żywym, dynamicznym filmem: pełnym zwrotów akcji, pościgów, zgiełku. Nic nie zostało zaoszczędzone Tomerowi Sisleyowi, który wykonał większość scen kaskaderskich, łącznie z upadkami. Nawet jeśli aktor jest sprawny fizycznie, tak intensywny wysiłek wymaga przynajmniej pięciomiesięcznego przygotowania. "Trening był bardzo ostry - wspomina odtwórca głównej roli - pierwszego dnia po zakończeniu zdjęć do pierwszej części, miałem wypadek na nartach, przez co musieliśmy nieco zwolnić tempo. Musiałem włożyć sporo wysiłku w ćwiczenia, żeby wrócić do dawnej formy. Trenowałem 4-5 razy w tygodniu, średnio po dwie godziny: siłownia, różne sporty, także walki, jak grappling (rodzaj walki wręcz wykorzystujący techniki chwytów), nastawione głównie na ruch. Od kilku lat uprawiam sport na całkiem wysokim poziomie, dzięki czemu wiem jakie ćwiczenia stosować. Miałem także trenera od rzeźby ciała. Nie znoszę tego, więc tym bardziej potrzebowałem kogoś, kto mnie zmobilizuje do tego rodzaju ćwiczeń, pokaże mi jak właściwie pracować". Był to trening bardzo użyteczny pod kątem filmu i scen kaskaderskich, które Tomer musiał zagrać. "Zacząłem pracować z Philippe'em Gueguanem, odpowiedzialnym za kaskaderów, jakieś dwa miesiące przed rozpoczęciem zdjęć. Szybko się uczę układów. Praca polegała więc na przystosowaniu się do nich, na uczestnictwie w ich wymyślaniu, a nie tylko na bezmyślnym ich powtarzaniu". Potwierdza to Jérôme Salle: "Wszystkie sceny walk są przemyślane, zaplanowane, scenariusz służy jedynie jako podstawa, na której Philippe opiera się, tworząc choreografię scen kaskaderskich. Podczas realizacji pierwszej części, Tomer musiał się sporo nauczyć, aby osiągnąć pewien poziom. Przy kontynuacji było o wiele łatwiej, znał już bowiem rolę, wczuł się w wojownika, którego miał zagrać, nie pozostało mu więc nic innego, niż tylko nauczyć się układu".

Reklama

Cała sztuka polega na odpowiednim sfilmowaniu tych scen. "Sposoby są dwa, wyjaśnia reżyser, i zasadniczo różnią się od siebie". Przy kręceniu pierwszej z tych scen, która rozgrywa się w wiosce, postanowiłem zrezygnować z - bardzo modnego od czasów Jasona Bourne'a - agresywnego, szybkiego montażu. Chciałem wykorzystać fakt posiadania dwóch aktorów zdolnych do wykonywania scen walki, aby ograniczyć cięcia do minimum. Zastosowałem małą liczbę planów, co daje efekt gwałtowności, ponieważ nie ma udawania przy uderzeniach. To jest także związane z atmosferą nieco westernową, która panuje w tej wiosce. Przywodzi na myśl klasyczne kino, takie puszczenie oka w stronę przeszłości. Druga scena z kolei, rozgrywająca się w hotelowym pokoju, została zdecydowanie bardziej pocięta."

W niektórych przypadkach tradycyjny scenopis nie wystarcza, aby zwizualizować pomysł. Trzeba przygotować animację. Tak było w przypadku sceny pościgu otwierającej film i sceny skoku. "To wymaga jeszcze większej precyzji - wyjaśnia reżyser - umieszczamy scenografię, samochody, aktorów w komputerze, później wybieramy kąty kręcenia i ogniska kamery. Możemy również pociąć scenę, co jest bardzo użyteczne. Przy scenie skoku musieliśmy przetestować najpierw różne warianty. Zobaczyć ją kręconą w szerokim planie i zbliżeniach, przygotować także mieszankę ujęć. Sprawiła nam spore trudności. Tomer Sisley musiał powtórzyć skok aż 111 razy!". "Nie wspominając już o dmuchawie - śpieszy dodać aktor - trzeba zdać sobie sprawę, że między samym skokiem, a otwarciem się spadochronu mija jakieś 50-55 sekund, jeśli zaś skaczemy jak strzała z głową do dołu, prędkość zwiększa się ze 170 nawet do 300 km/h. Wbrew temu, co można pomyśleć, najniebezpieczniej jest nie wtedy, gdy się czegoś chwytamy w trakcie upadku, lecz wtedy, gdy upadamy na płasko, tak jak to robi operator kamery, mimo że to aktor spada z prędkością 300 km/h, operator zaś 170 km/h. Jedna mała pomyłka może mieć ogromne konsekwencje. Tomer Sisley korzystał z rad doświadczonych ludzi: Jean'a-Philippe'a Ricordeau i Babylones. Za pierwszym razem scena bójki z upadkiem była kręcona w warunkach rzeczywistych. Jérôme Salle wiedział, że wszystko, co zobaczymy na ekranie, sprawi ogromną przyjemność aktorowi. "Napisałem ją, gdyż wiedziałem, że Tomer sobie z nią poradzi. Nalegał bardzo na dwie sceny: pilotowania helikoptera i base jump (skok ze spadochronem z wieżowca). Nie udało mi się wcisnąć do filmu skoku, ale znalazłem miejsce na helikopter". Tomera Sisle'a nic nie jest w stanie zatrzymać, reżyser jednak jest bardziej ostrożny. "Nie można nadmiernie ryzykować dla jakiejś sceny. Z nas dwóch, mówi Jérôme Salle, ja jestem bardziej rozsądny. Zdarza mi się na przykład odmówić powtórzenia ujęcia, jeśli wydaje mi się, że kolejne będzie jedynie niewiele lepsze od poprzedniego, a byłoby dodatkowym ryzykiem. Nigdy o tym nie zapominam. Możemy wszystko przygotować, jednakże zawsze istnieje prawdopodobieństwo, że zajdzie coś nieprzewidzianego, co doprowadzi do wypadku. To dlatego nakręciliśmy tę scenę jako ostatnią - wiemy, że agencje ubezpieczeniowe są cyniczne (śmiech)".

Realizacja filmu, w którym sceny kaskaderskie kręcone są bez pomocy komputerowej animacji, dodaje rezultatom realizmu, ale i podnosi ryzyko. "Całkiem uczciwie - wyznaje Jérôme Salle - muszę powiedzieć, że gdybym miał na nowo zrobić ten film, nie podjąłbym się tego. To mój trzeci film i po raz pierwszy odczuwałem niepokój. Prawdą jest bowiem, że kiedy masz scenę z samochodem, który jedzie z pełną prędkością, innym, który jedzie zygzakiem, cysterną, która wybucha i jeszcze jednym autem, które skacze i spada tuż przed tym, jadącym zygzakiem, wtedy nawet ziarenko piasku, które znajdzie się w nieodpowiednim miejscu, może stać się przyczyną tragedii. Z drugiej jednak strony fakt, że aktorzy przeżywają grane sceny sprawia, że ich emocje są prawdziwsze. W tej konkretnej scenie aktorzy są w samochodzie, który ma system podwójnego sterowania, z układem kierowniczym przeniesionym na dach. Wydaje mi się, że to pierwszy taki przypadek w Europie. Samochód prowadzi kaskader, aktorzy zaś znajdują się w środku. Najlepsze w tym jest, że można taki samochód użyć do scen kaskaderskich: jechać bardzo szybko, uderzyć w inny samochód itp., a jednocześnie niemalże być w nim, w samym środku rozgrywanej sceny, nie widząc oczywiście kaskadera. Ta scena wymagała masy przygotowań, głównie konstrukcji samochodu, ale opłaciło się! Dzięki temu zyskaliśmy na wiarygodności." - mówi reżyser. Tomer Sisley potwierdza: "To trwało 3 i pół tygodnia, podczas których omal nie umarłem z nudów. Kiedy wrzucamy luksusowe auto do wody, nie ma możliwości podstawienia kolejnego, trzeba więc poczekać na wysuszenie, a to trwa czasem bardzo długo, nic więc dziwnego, ze kręcenie trzyminutowej sekwencji zajęło tyle czasu!". Kiedy jednak przychodzi już do właściwej sceny, nie trzeba prosić Tomera, aby chwycił za kierownicę. "Nie ma ani jednej sceny w tym filmie, którą by grał za mnie ktoś inny. Na wszystkich zbliżeniach pojawiam się we własnej osobie".

Jeżeli nawet da się przeprowadzić z powodzeniem wszystkie sceny kaskaderskie, to nadal wyzwaniem pozostaje reżyseria i praca z aktorami w pozostałych ujęciach.

A prawdziwe wyzwania nie zawsze kryją się tam, gdzie się ich spodziewamy - wyjaśnia Jérôme Salle: "Nakręciliśmy tyle trudnych i skomplikowanych scen, że w pewnym momencie zaczęły nam się one wydawać proste, niemalże naturalne. Tym, co paradoksalnie okazało się najtrudniejsze, to scena z 4-letnim chłopcem z Tajlandii, który nie mówił w naszym języku. Było to największym wyzwaniem dla Tomera. Aż do drugiego roku życia, świat dziecka jest dosyć ograniczony, zasadniczo nie ma ono pojęcia o tym, co się dzieje wokół niego na planie, co sprawia, że łatwo można nakręcić z nim scenę, nawet jeśli jest zmęczone i płacze. Około 7-8 roku życia zaczyna rozumieć otaczającą je rzeczywistość, można mu wtedy wytłumaczyć pewne sprawy. Natomiast w wieku lat 4 jedynie widzi ludzi na planie, słyszy dialogi, ale nic z tego nie pojmuje. To naprawdę trudny wiek. W naszym przypadku doszła jeszcze bariera językowa, chłopiec bowiem, mimo że jego ojciec był Francuzem, niewiele rozumiał w naszym języku.

A miał trudne sceny do zagrania, bardzo emocjonalne. To trudna kwestia, gdyż nie wiadomo do jakiego stopnia reżyser może posunąć się, próbując wzbudzić w dziecku konkretne emocje".

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Spisek
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy