Reklama

"Parę osób, mały czas": WYWIAD Z REŻYSEREM

Pański nowy film "Parę osób, mały czas" opowiada o przyjaźni dwojga poetów: Jadwigi Stańczakowej i Mirona Białoszewskiego, lecz mówi także o tym, w jaki sposób rzeczywistość przekształca się w sztukę.

- Bardzo mi zależało na połączeniu obu tych spojrzeń. Gdybym chciał nakręcić film jedynie o procesie tworzenia, byłby to najprawdopodobniej dokument. Jednak taka forma w przypadku opowieści o Stańczakowej i Białoszewskim byłaby zbyt mało pojemna. "Parę osób, mały czas" jest fabularnym filmem przede wszystkim o ludziach, w którym pokazany jest równocześnie fenomen twórczości, okoliczności, w których banalna rzeczywistość stawała się dziełem sztuki.

Reklama

Realizowanie podobnego filmu musi być dla reżysera fascynujące - tworzy opowieść o czyimś tworzeniu i doświadcza pewnie podobnych uczuć, jak jego bohaterowie.

- Wszystko, o czym mówi film, działo się przecież nie tak dawno, ale jednak to już "Atlantyda". Meble, przedmioty się zachowały - pani Krystyna Janda grała w okularach prawdziwej Jadwigi - ale trzeba było wrażliwie odtworzyć cały mikroklimat tamtych lat; tylko w tamtym klimacie mogła powstać poezja Białoszewskiego i Stańczakowej.

Film czekał siedem lat na realizację. Projektowi nie pomagał z pewnością fakt, że książki Jadwigi Stańczakowej "Dziennik we dwoje", na której podstawie napisał pan scenariusz, nie ma w księgarniach i większości bibliotek.

- "Dziennik we dwoje" ukazał się w małym nakładzie i jest wielką rzadkością nawet w obiegu antykwarycznym. Swój egzemplarz dostałem od samej Jadwigi Stańczakowej. Planowałem kiedyś nakręcenie filmu na podstawie "Zawału" Białoszewskiego, jednak problemy z pozyskaniem praw autorskich cały czas oddalały realizację. Stańczakowa przysłała mi wtedy swój "Dziennik" z dedykacją, w której zachęcała mnie do dalszych prób adaptacji prozy Białoszewskiego. Wtedy też poznałem wiersze Jadwigi. "Zawału" ostatecznie nie zekranizowałem, ale zainteresowałem się "Dziennikiem we dwoje".

Co najbardziej zainteresowało pana w tej książce?

- Zwykle wystarczy jedna ciekawa postać, żeby powstał film. Tutaj miałem dwie, i to jakie! Przy czym wartością filmową nie była dla mnie wyłącznie ich oryginalność, tylko zwyczajne pozytywne wartości. W ich związku jest coś bardzo ludzkiego. Realizacja filmu jest zawsze dla mnie rodzajem promocji osoby albo stylu życia, bycia człowiekiem. Jest to dla mnie mocny argument, który tym razem pozwolił mi trwać przy tym projekcje przez siedem lat.

Stańczakowa opisała w "Dzienniku" kilka lat swojej przyjaźni z Białoszewskim na przełomie lat 70. i 80. Łączyła ich bardzo bliska więź. Poetka darzyła go tak dużą sympatią, że nawet o jego wadach i humorach pisała "pozytywnym" językiem - tak, że czytelnik nie od razu uświadamia sobie, że autorka opowiada właśnie o którymś ze złych momentów ich relacji. Dopiero w pana filmie można dostrzec Białoszewskiego jako człowieka, który często nie doceniał faktu, że ma przyjaciółkę, gotową dla niego na wiele poświęceń.

- Autorka opisała ten związek tak, jak chciała, żeby był widziany. Jednak gdy zdarzenia z jej książki materializują się w postaci osób i miejsc na ekranie, nabierają innego, bardziej złożonego koloru. Trzeba mimo to podkreślić, że Stańczakowa nie chciała zmieniać charakteru tej przyjaźni. Gdy inni próbowali jej wytłumaczyć, że Białoszewski ją wykorzystuje, zawsze broniła ich związku, mówiąc, że możliwość pomagania Białoszewskiemu jest dla niej największą przyjemnością. Pokonując swoją niepełnosprawność, prowadziła jego biuro gromadziła i spisywała wiersze, pilnowała kontaktów z wydawnictwami. Ta działalność była dla niej szansą "zbudzenia się"; znalazła bratnią duszę, dzięki której mogła się spełniać. I nie był to związek w rodzaju coś za coś. Oni się znakomicie czuli w swoim towarzystwie, bardzo mocno się przyciągali.

Zadziwiający jest jednak fakt, że nie oczekiwała od niego wdzięczności, której Białoszewski nie umiał zresztą okazywać...

- Stańczakowa nie miała o to pretensji. Doskonale rozumiała, że demonstrowanie wdzięczności nie leży w jego naturze. Ich związek oparty był na głębokim zaufaniu. Różne niezręczne wypowiedzi czy zachowania Mirona składała na karb jego specyficznego sposobu bycia i wyrażania się. Chciała wierzyć, że Białoszewski ją ceni i może nawet darzy głębszym uczuciem. Często było jej jednak przykro, gdy przekonywała się, że poeta nie umiał nazwać relacji, która ich łączyła. Jest w filmie scena, gdy do jego mieszkania, w którym akurat była również Stańczakowa, przychodzi dozorca. Białoszewski zaprzecza, że kobieta jest jego żoną, ale nie wie, jak ma ją przedstawić. Stańczakowa mówi mu później, że nawet gdyby nazwał ją swoją przyjaciółką, nie zawarłby w tym tytule całej specyfiki ich związku. Bardziej od jego wdzięczności potrzebowała zatem potwierdzenia, że jest dla niego kimś ważnym.

Ale Białoszewski mógł sobie do końca nie zdawać sprawy, jak ważna jest dla niego Stańczakowa. Pokazał pan w filmie kilka sytuacji, w których tych dwoje ludzi musiało sobie radzić bez siebie. Wydaje mi się, że Stańczakowej było wtedy ciężko i przykro, ale dawała sobie jednak radę. Białoszewski natomiast stawał się nerwowy i zagubiony, ale nie uświadamiał sobie chyba, że to skutek jej nieobecności.

- Kiedy działali osobno, obydwoje byli słabsi. Jadwiga doskonale to rozumiała. Z Mironem było różnie: raz domagał się pomocy, a czasem wręcz buntował się przeciwko nadmiernej dbałości o jego sprawy. Krzyczał: - "Po co mi ten sekretariacik?! Po co te telefony?!" - chociaż wiedział, że sam nie umiałby wszystkiego dopilnować. Miał takie humory. A co do mówienia sobie rzeczy przykrych, umówili się, że nie będą tego robić przy osobach trzecich. Nie zawsze im się to udawało. Dla wszystkich Miron miał twarz zabawową, chyba tylko Jadwiga znała tą drugą.

W pierwszej chwili dziwne wydaje się również jego zamiłowanie do ciemności.

- Białoszewski mówi na początku filmu, że lubi pluchę na dworze. Niedobra pogoda jest zawsze życzliwa dla takich indywidualistów jak on. Wszyscy idą wtedy skuleni pod parasolem i nie zwracają uwagi na innych. Natomiast w piękny dzień, gdy ludzie w słońcu spacerują ulicą, takie osoby jak Białoszewski czują się jeszcze bardziej osobne. Nie lubił światła, kochał ciemność, noc. Wyciągał Jadwigę na wycieczki tramwajowe o drugiej w nocy.

A z czego mogła wynikać jego niechęć do noszenia nowych ubrań?

- Z gustu do rzeczy "zdegradowanych"; bo to zjawisko można rozpatrywać również na poziomie sztuki. Są ludzie, którzy nie lubią książek nowych, prosto z księgarni, wolą podniszczone, zaczytane. Łatwiej im się w otoczeniu takich przedmiotów funkcjonuje. To samo było z kwiatami, bardziej cenił te gorsze, te z przydrożnego rowu, czy rosnące na wysypisku śmieci. Białoszewski żył wcześniej w biedzie. Gdy stał się sławny i miał pieniądze, nie umiał całkowicie zrezygnować z życia na dotychczasowym poziomie. Pozwalał sobie na zakup płyt, południowych owoców, ale nie przekraczał nigdy granicy, za którą jego życie stałoby się "dostatnie" - w mieszczańskim stylu. Taki miał po prostu charakter. Gdy myślałem o postaci Białoszewskiego, przypomniał mi się Einstein, który na pytanie, dlaczego nosi taką fryzurę, odpowiedział krótko: nie lubię chodzić do fryzjera. Dlaczego chodził w skórzanych kurtkach? Bo nie chciał nosić koszuli. A dlaczego nie nosił skarpetek? Bo były dodatkowym problemem. Podobnie było z Białoszewskim - miał swoją politykę życiową. W wielu wyborach i ocenach był tak skrajny.

Gdy chodziło o ocenę twórczości Stańczakowej - również. Czasami na jej tekstach nie zostawiał suchej nitki. Czy był zazdrosny, że ona również potrafi dobrze pisać?

- Był trochę zazdrosny o oklaski. Nie lubił mieć w swoim kręgu innych piszących, a Stańczakowa nie dość, że chciała pisać, to na dodatek prosiła go o ocenę swoich tekstów. Białoszewski wziął na siebie tę mordęgę, ale swoje oceny, najczęściej krytyczne, wygłaszał z sarkazmem. Gdy podczas kilku wieczorów autorskich, na których byli we dwoje, Stańczakowa - poetka - stawała się postacią pierwszoplanową, Białoszewski zaczynał być dla niej szorstki, niemiły.

To ciekawe, że człowiek, który był wielką pisarską sławą, czuł zagrożenie ze strony początkującej pisarki.

- Stańczakowa opisywała w swoich utworach ten sam fragment rzeczywistości, co Białoszewski, a on uważał, że ma do tego większe prawo. Złościła go taka "konkurencja". Prosił Stańczakową, żeby nie używała tych samych nazwisk i nie opisywała tych samych miejsc, co on. W końcu przekonał ją, żeby opowiadała o świecie wyłącznie z perspektywy osoby niewidomej. I właśnie to inne spojrzenie stało się największą wartością jej utworów - przybliżała ludziom widzącym niedostępną dla nich rzeczywistość.

Tę rzeczywistość, w której starała się pokonać wszystkie bariery, wiążące się z byciem niewidomą: pisała na maszynie, czytała, oglądała telewizję i zawsze przychodziła na wtorkowe spotkania autorskie w mieszkaniu Białoszewskiego, podczas których poeta czytał swoje wiersze.

- Te spotkania były dla niej bardzo ważne. Miała okazję wyjść z domu i znaleźć się w dużym gronie, często obcych ludzi. Lubiła takie wyzwania. Nie szukała łatwych sytuacji, dzięki którym mogłaby spokojnie przeżyć kolejne dni. Starała się funkcjonować jak widzący człowiek, co powodowało z kolei zdenerwowanie jej ojca, który z miłości do niej i w trosce o jej bezpieczeństwo nawet gdy była już pięćdziesięcioletnią kobietą chciał, by sama nie wychodziła z domu.

Widziałem kilkanaście filmów, których bohaterami były osoby niewidome. Zazwyczaj pokazane były stereotypowo - jako ludzie, którzy nie mogą w pełni korzystać z życia. Pan wespół z Krystyną Jandą, która zagrała Jadwigę Stańczakową, pokazał niesłychaną intensywność przeżyć głównej bohaterki. Pamiętam równie wyrazistą postać niewidomego Michała z pańskiego wcześniejszego filmu "Dwa księżyce". Co pomaga panu zrozumieć doświadczenia tych ludzi?

- Ważna jest praktyka bycia niewidomym, ale jeszcze ważniejsza jest strona psychiczna. Stąd jest bliżej do uzyskania przekonującego wizerunku. Znalazłem się kiedyś w skomplikowanej sytuacji, kiedy zgasło światło i czynności, które przed chwilą były łatwe, stały się bardzo trudne, i obfitujące w bolesne zderzenia. Zdałem sobie wtedy sprawę, że doświadczam uczucia, z którym ludzie niewidomi muszą sobie radzić codziennie: oprócz oczywistego problemu przemieszczania się, pojawił się także strach, który nie był skutkiem zewnętrznego zagrożenia, ale myśli: Czy sobie poradzę? Niewidomy codziennie musi podejmować to wyzwanie, tę okropną grę z mrokiem. Trzeba ogromnej siły, żeby przezwyciężyć to uczucie. Poza tym trzeba zrozumieć, że niewidomi inaczej niż my muszą zapamiętywać swoje wrażenia. Nam wystarczy stwierdzenie, że jakiś przedmiot jest piękny lub brzydki, jasny lub ciemny. Dla nich to puste przymiotniki.

Czy rozmawiał pan o swoich przemyśleniach z Krystyną Jandą?

- Kiedy się ma do czynienia z taką aktorką, jak pani Krystyna, wystarczy wspólnie ustalić pryncypia. Reszta niech będzie formą otwartą. Aktor i reżyser powinni spotykać się na nie nazwanym do końca gruncie; inaczej spełnią tylko swoje oczekiwania, a w sztuce jest to o wiele za mało. Szczególnie kiedy chodzi o taką rolę. Pani Krystyna potrafi w każdym elemencie gry być naturalna i prawdziwa. Jeśli trzeba było rozstrzygnąć jakąś kwestię techniczną, na planie zjawiała się instruktorka ze związku niewidomych. W "Paru osobach, małym czasie", chcąc zbliżyć się do swojej postaci, pani Krystyna grała z zamkniętymi oczami i - co ważne - polegała przede wszystkim na swoim instynkcie. Mieliśmy oczywiście rozmowy z osobami, które dobrze znały Stańczakową i Białoszewskiego, ale pani Krystyna wiedziała, że nie może traktować tych relacji jako wiążących wskazówek, które powinna koniecznie wykorzystać. Życie dwojga głównych bohaterów zostało tak szczegółowo opisane, że mogłaby powstać wizja niemal kubistyczna, przedstawiająca ich związek z czterech punktów widzenia, bo tyle jest spisanych relacji. Jednak film stałby się wtedy dla większości widzów niezrozumiały. Miarą dla granej postaci musiała być sama Krystyna Janda. Jakiś wpływ na ostateczny kształt filmu miało siedmioletnie oczekiwanie na realizację - można było zupełnie podświadomie "przesiąknąć" rolą Jadwigi.

Z kolei Andrzej Hudziak, który zagrał Białoszewskiego, pokazał pisarza, który postawiwszy ostatnią kropkę swojego utworu, nie ma ochoty prezentować go szerszej publiczności; lubił jedynie wtorkowe spotkania u niego w domu. Na oficjalnym wieczorze autorskim pokazanym w pana filmie Białoszewski jest wyraźnie zniecierpliwiony.

- Białoszewski chętnie czytał swoje utwory. A wieczory autorskie? Z tym różnie bywało, różne bywają spotkania z czytelnikami. Różny też obraz Mirona wynosili uczestnicy spotkań. Andrzej Hudziak poznał kiedyś Białoszewskiego w katowickim teatrze, w którym wystawiano jego utwory. Autor, którego dziełem interesuje się inny twórca, okazuje zazwyczaj wdzięczność. Pan Andrzej odniósł natomiast wrażenie, że Białoszewski z dużą rezerwą, wręcz obojętnie traktował osoby zaangażowane w jego twórczość.

W swoich filmach ukazuje pan często życie ludzi w prowincjonalnych miasteczkach. W "Paru osobach, małym czasie", choć akcja filmu rozgrywa się w Warszawie, tylko pozornie odszedł pan od swojego zainteresowania prowincjonalnością.

- Można powiedzieć, że to była mała parafia z Mironem - szamanem na czele. Mimo że na spotkania przychodzili również ludzie obcy, panowała atmosfera wspólnoty. W tamtych czasach ludzie chętnie spotykali się w mieszkaniach, był to rodzaj kulturalnej "prywatnej inicjatywy". Chyba była to odpowiedź na przymusowe masówki, wiece, akcje i zloty, na których trzeba było jednogłośnie skandować prorządowe hasła. Spotkania w mieszkaniach przenikał duch opozycji politycznej. Miron stronił od polityki. Po latach wielkiej biedy, w czasie, który przedstawia film, żyło mu się już całkiem dobrze i bał się zmian. Kiedy usiadłem do pisania scenariusza, pierwszy tytuł, jaki przyszedł mi do głowy, brzmiał "Bohema". Bohema bardzo różna od tych wcześniejszych, bardzo wyskokowych; ta była bohemą czasów małej stabilizacji.

Miesięcznik KINO, 11 marca 2006

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Parę osób, mały czas
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy