Reklama

"Na zawsze twoja": WYWIAD Z REŻYSEREM

Co skłoniło Pana do sięgnięcia po książkę Stefana Zweiga?

Patrice Leconte: Książkę Zweiga polecił mi mój przyjaciel i wieloletni współpracownik - scenarzysta Jérôme Tonnerre. Był przekonany, że są w niej tematy, które mnie zainteresują. Wiele dni po lekturze ta historia ciągle tkwiła w mojej głowie. Dogłębnie mną poruszyła. Zadzwoniłem do Jérôme'a i powiedziałem, że powinniśmy przenieść ją na ekran.

Czy w prozie Zweiga jest coś, co szczególnie Pana interesuje?

Cenię jego dzieła, ale nie jest to pisarz, którego książki trzymam przy łóżku. Nigdy nie sądziłem, że którąkolwiek z nich sfilmuję. Decyzja o adaptacji przypomina uchylenie drzwi: dostrzega się pewną możliwość. Moje spotkanie z tą książką - tak jak i wiele innych wydarzeń z mojej kariery - było poniekąd szczęśliwym trafem. Gdy do mnie trafiła, w tym określonym czasie, odzwierciedlała doskonale moje uczucia i bardzo mnie dotknęła.

Reklama

Czym przede wszystkim?

Zaintrygowała mnie nie tyle pytaniem o to, czy miłość może przetrwać próbę czasu, ale czy pożądanie może trwać latami. Bohaterowie wzajemnie się pragną, ale nie mówią sobie o tym. To poruszające.

Akcja filmu rozpoczyna się w Niemczech w 1912 roku. Widz jednak nie odczuwa mocno napięć tego okresu. Czy było to działanie celowe?

Zdecydowanie. Chociaż film rozgrywa się w określonym czasie i miejscu, nie chciałem, żeby nadchodząca apokalipsa zepchnęła na plan dalszy główny temat: uczucie, które rodzi się między bohaterami. Emocjonalny klosz znieczula ich na to, co dzieje się na zewnątrz. Niczego tu jednak nie wymyślam. Zweig dokonał tego samego zabiegu.

Na ile Pańska adaptacja jest wierna książce?

Zachowaliśmy w filmie ducha tej prozy. Mówimy o tych samych emocjonalnych problemach. Jednak adaptacja zawsze jest... adaptacją. Trzeba się zatopić w świecie słowa i wymyślić nowe, filmowe rozwiązania. Zweig, mocno stąpający po ziemi, pesymistycznie spoglądający na świat oraz ludzi człowiek i pisarz (protestując przeciwko hitleryzmowi popełnił samobójstwo) nie pozostawia żadnych złudzeń. Kino pewnych rzeczy nie może przedstawić tak jak literatura, niezależnie od tego czy to happy end czy gorzki finał.

Jakie ograniczenia rodzi praca na planie filmu kostiumowego?

Realizacja filmu kostiumowego nie sprawiła mi żadnych trudności. Lubię być precyzyjny. Dość szybko zwróciłem uwagę na to, że w 1912 roku moda kobieca, szczególnie w Niemczech, była dość przygnębiająca. Ubrania zakrywały każdy centymetr ciała. Misją niemożliwą było ujrzenie nadgarstka, kawałka szyi, ramion, a co dopiero przedramienia lub kostki! Opowiadając jednak o pożądaniu, chciałem pokazać skórę. Pascaline Chavanne, odpowiedzialna za kostiumy, uspokoiła mnie, że jest to osiągalne, że - nie przekreślając ograniczeń narzuconych przez styl epoki - możemy pozwolić sobie na odrobinę swobody.

Rozważał Pan realizację filmu po niemiecku i w Niemczech. Co skłoniło Pana do zmiany zdania?

Początkowo sądziłem, że to jedyne słuszne rozwiązanie dla niemieckiej koprodukcji. Szybko zdałem sobie jednak sprawę, że praca w języku, którego nie znam, byłaby co najmniej dziwna. Nakręcenie tej historii po francusku byłoby natomiast absurdalne. Producenci zasugerowali angielski i anglosaską obsadę. Ten pomysł przemówił do mnie. To uniwersalny język, akceptowany przez widzów nawet gdy opowiada się nim historie nieanglojęzycznych narodów.

Jak wyglądał casting?

Pomogła mi w nim cudowna reżyser castingu Susie Figgis, która na co dzień pracuje m.in. z Timem Burtonem. Świetnie się rozumieliśmy. To Susie podpowiedziała mi, by w głównej roli wystąpiła Rebecca Hall. Wcześniej widziałem ją tylko u Woody'ego Allena w "Vicky Cristina Barcelona". Gdy spotkałem ją po raz pierwszy, bałem się trochę, że jest za bardzo "dziewczyną z sąsiedztwa", a nie takiej Charlotte szukałem. Szybko jednak przekonałem się, że to Susie miała rację. Spotkaliśmy się ponownie, zrobiliśmy zdjęcia próbne i zadziała się magia. Ta radosna, współczesna kobieta, która na plan przychodziła w spodniach do biegania, potrafiła się całkowicie przeistoczyć. W kostiumie, z nową fryzurą i makijażem stawała się postacią, zyskiwała jej wrażliwość.

Jak doszło do angażu Richarda Maddena?

Richard to bardzo młody aktor, który zyskał sławę dzięki roli w "Grze o tron". W tym serialu jest w nim coś dzikiego. Ma brodę. Zastanawiałem się czy po jej zgoleniu będzie potrafił utrzymać tę samą aurę. Czy będzie w stanie sportretować tego biednego, młodego oportunistę, który oszalał z miłości do Charlotte, ale nie może dać tego po sobie poznać? To Balzakowski bohater. Richard nigdy kogoś takiego nie grał. Przekonał mnie jednak do siebie swoim zapałem i całkowitym zaangażowaniem w pracę.

Czym ujął Pana Alan Rickman?

Alan zaskoczył mnie w inny sposób. Wielu twórców mówiło mi, że to wielki aktor, ale skomplikowany człowiek. Rozumieliśmy się jednak bardzo dobrze. Zaufaliśmy sobie. Na planie był wyjątkowo zgodny. Świadomość sprzecznych uczuć, które miotają jego bohaterem, pozwoliła mu grać z emocją, ale i pewną rezerwą. Gdy oglądałem jak to robi, miałem łzy w oczach. Tak wielki talent jest zachwycający.

Jak Pan go reżyserował?

Tak samo, jak aktorów francuskich. Z takim samym obustronnym zaangażowaniem i zaufaniem. Czułem jak wiele satysfakcji sprawiało wszystkim aktorom to, że uczestniczyłem w kadrowaniu. Bardzo sobie to w swojej pracy cenię. Dziwię się, że tak niewielu reżyserów to robi. Rebecca Hall chwilę wcześniej skończyła zdjęcia do "Iron Mana 3", gdzie wtrącona została w sam środek wielkiej amerykańskiej machiny produkcyjnej. Na planie potrzebna była tylko przez pięć minut dziennie, by stanąć na tle greenscreenu. Po tym doświadczeniu była zachwycona życzliwą wrażliwością europejskiego planu. Tak samo Alan Rickman, który w rozmowie ze mną przyznał, że po dwóch dużych hollywoodzkich produkcjach... stracił trochę zainteresowanie aktorstwem. Pod koniec zdjęć do "Na zawsze Twoja" powiedział mi, że dzięki mnie odzyskał wiarę w kino. Nie mógłbym być bardziej szczęśliwy, nawet gdybym został odznaczony Legią Honorową.

Gdzie powstały zdjęcia?

Miejsca, które pasowały do naszego pomysłu, po długich poszukiwaniach, odnaleźliśmy w Belgii. Ekipa w większości składała się z moich ulubionych współpracowników. Znaleźli się w niej również Belgowie. Bardzo dobrze wspominam te zdjęcia. Towarzyszyła im harmonia. Brytyjscy aktorzy byli otwarci, ufni i bardzo skoncentrowani na swoich zadaniach. Reżyserowałem wielu ciekawych francuskich aktorów, ale chyba jeszcze nigdy nie widziałem pracy tej jakości. Sprzyjała nam pogoda. Wszystko szło gładko. Na tym planie doświadczyliśmy czegoś na kształt małego "stanu łaski".

Jakie oczekiwania miał Pan wobec muzyki?

Z Gabrielem Yaredem chciałem pracować już od dłuższego czasu. Stanęło przed nim trudne zadanie: zilustrowania uczuć powstrzymywanych przez powściągliwość. Jego muzyka musiała być poetycka, ale nie sentymentalna. Jednocześnie musiał naciskać pedał gazu i hamulec... Nie było to łatwe, ale z pewnością wciągające. Jego muzyka jest zniewalająca.

Czy doświadczenie, które zdobył Pan przy swoim poprzednim filmie, animacji "Sklep dla samobójców", okazało się w jakikolwiek sposób pomocne przy "Na zawsze Twoja"?

Jeżeli zmieniam styl lub gatunek, to dlatego, że nie chcę "zasnąć". Nie mogę jednak powiedzieć, żeby doświadczenia zdobyte przy "Sklepie dla samobójców" pomogły mi przy realizacji tej opowieści. To diametralnie różne terytoria. Animacja uzmysłowiła mi jednak jak bardzo lubię filmować. Praca nad "Sklepem..." dała mi dużo satysfakcji, ale tęskniłem za zwykłym, aktorskim planem.

Zamierza Pan teraz przejść na emeryturę lub odpocząć jakiś czas?

Nie wiem. Przez czterdzieści lat zawsze wiedziałem jaki będzie mój kolejny film. Ten nieustanny pęd zaczął mnie w końcu przyprawiać o zawrót głowy. Po raz pierwszy w życiu podjąłem decyzję, by zakończyć zdjęcia, nie wiedząc co będę robił następnego dnia.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Na zawsze twoja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy