Reklama

"Lady": WYWIAD Z REŻYSEREM

"Proszę, korzystajcie z własnej wolności, by propagować naszą"

Aung San Suu Kyi

Jak związał się pan z projektem "LADY"?

Pewnego dnia Michelle przyszła do mnie ze scenariuszem filmu o Aung San Suu Kyi, poszukując producenta i reżysera. Z początku powiedziałem jej, że jestem zawalony różnymi terminami, ale po przeczytaniu scenariusza dosłownie mnie zamurowało! Bardzo mnie poruszyła historia tej kobiety, o której wcześniej prawie nic nie wiedziałem poza kilkoma nagłówkami z gazet. Zadzwoniłem do Michelle z informacją, że chcę wesprzeć ten projekt i jeśli nie ma jeszcze reżysera, zgłaszam swoją kandydaturę. Była zachwycona. Virginie również przeczytała scenariusz i z miejsca się nim zachwyciła. Michelle przedstawiła nas brytyjskiemu producentowi Andy'emu Harriesowi, który rozwijał projekt wraz ze swoją firmą Left Bank Pictures. W taki sposób rozpoczęła się nasza podróż.

Reklama

W jaki sposób zrobił pan z opowiadanej w scenariuszu historii swój własny film?

Scenariusz został świetnie napisany, nawet jeśli miejscami za bardzo zbaczał w stronę formy dokumentalnej. Spędziliśmy kilka dodatkowych miesięcy, żeby nadać mu większy, bardziej "kinowy" rys. Pragnąłem równowagi pomiędzy ukazaniem historii walki tej kobiety o demokrację oraz przekazaniem sedna jej wielkiego marzenia - marzenia o wolność dla wszystkich. Aby uwiarygodnić całą opowieść, dodać jej filmowego suspensu, potrzebowałem czarnych charakterów. Dlatego musieliśmy pokazać generałów i birmańską juntę, którzy rządzili krajem żelazną ręką przez ostatnie 60 lat, a także podkreślić relacje Suu Kyi z wojskiem.

Nie mógł pan poznać osobiście Aung San Suu Kyi przed rozpoczęciem prac nad filmem. Na jakie ustępstwa pozwolił pan sobie w kontekście ukazywania jej osobowości?

To bardzo frustrujące, kiedy opowiada się historię prawdziwej osoby, a nie można jej osobiście poznać. Pojawia się obawa, czy się nie wypacza w jakiś sposób prawdy lub też - wręcz przeciwnie - zbytnio się na niej nie opiera. Dzięki zakrojonym na szeroką skalę poszukiwaniom informacji na jej temat lepiej zrozumieliśmy to, kim była i co chciała osiągnąć. Opowieść o Aung San Suu Kyi zaczyna się od jej ojca, generała Aung Sana. Był jednym z prowodyrów birmańskiej rewolucji, która dała krajowi niepodległość w latach 40. XX wieku, ale został wraz z ministrami zamordowany, kiedy jego córka miała trzy latka. W momencie, gdy 30 lat później Suu Kyi podjęła rewolucyjną walkę, sława jej ojca bardzo jej pomogła. Tak jak bohaterka "Wyboru Zofii", która musiała w trakcie wojny wybrać pomiędzy swoimi dziećmi, tak Suu Kyi musiała wybrać: kraj czy rodzina. Abstrahując od historycznego aspektu opowieści, to właśnie jej bliscy naprowadzili nas na to, co wiarygodne, a co nie. Zebraliśmy przy okazji mnóstwo dokumentacji o środowisku, w którym funkcjonowała: o pisarzu U Win Tinie, który spędził 25 lat w więzieniu albo o Zarganie, birmańskim komiku, który dostał 45 lat za ironiczne wypowiadanie się o wojsku.

A co z generałami?

To było jeszcze trudniejsze, bowiem nie istnieją w zasadzie żadne zdjęcia ani książki opisujące tych ludzi ani tego, co robili. Polegaliśmy w tym wypadku na dobrze udokumentowanych archiwach Amnesty International złożonych z opowieści setek tysięcy ocalałych birmańskich więźniów, którzy mówili o swoich przeżyciach i traktowaniu ich przez wojsko. Muszę przyznać, że film jest w tej kwestii dosyć stonowany, bowiem rzeczy, których dowiedzieliśmy się o generałach, były tak okrutne, że - paradoksalnie - nie wypadłyby wiarygodnie na ekranie.

Wiedział pan od początku, że Michelle Yeoh wcieli się tak znakomicie w Aung San Suu Kyi?

Michelle bardzo zaangażowała się w jak najwierniejsze oddanie osobowości swojej bohaterki. Widzieliśmy to jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć. Ta rola stała się wręcz jej obsesją. Azjatyckie aktorki nie mają zbyt wielu możliwości grania postaci wielkich kobiet. Michelle jest w podobnym wieku co Suu Kyi, ale też przypomina ją pod względem fizycznym. Kiedy przybyła pewnego ranka na plan zdjęciowy, zapadła wielka cisza, bo dwustu Birmańczyków wokół niej zastanawiało się, czy to Suu Kyi, czy nie. Michelle obejrzała ponad 200 godzin materiałów archiwalnych, nauczyła się nie tylko jej języka ciała, ale także akcentu. Kiedy spotkałem Suu Kyi sześć miesięcy później, odniosłem wrażenie, że to Michelle 20 lat później.

Na potrzeby filmu musiała nauczyć się języka birmańskiego...

To jeden z najtrudniejszych języków świata. Z początku myślałem, że pomoże jej znajomość mandaryńskiego i malezyjskiego, ale wyjaśniła mi, że birmański to zupełnie inny sposób wyrażania się, że spółgłoski bardzo się od siebie różnią. Spędziła sześć miesięcy na nauce birmańskich dialogów. Była wobec siebie bardzo wymagająca, musiała nauczyć się płynnie mówić w tym języku, żeby na ekranie nie było czuć fałszu. W zrozumieniu intencji Suu Kyi bardzo jej pomógł tekst przemowy, którą jej bohaterka wygłosiła w rzeczywistości w Pagodzie Shwedagon, a którą my również zawarliśmy w filmie.

David Thewlis występuje w podwójnej roli, ale jest równie wiarygodny jako Michael Aris oraz jego brat Anthony.

To jeden z najlepszych brytyjskich aktorów, spadkobierca starej szkoły teatralnej. Wyznał mi, że dawno tak bardzo nie płakał przy czytaniu scenariusza. Od razu zgodził się zagrać w filmie, a praca z nim to czysta przyjemność. I świetnie zgrał się z Michelle.

A co z dziećmi?

Na castingach w Londynie obejrzałem wielu młodych aktorów. Głównymi kryteriami były wygląd i chęć wystąpienia w filmie. Wybraliśmy dzieci, które miały największą motywację.

W jaki sposób odtworzono na planie dom Suu Kyi?

To był kluczowy aspekt całego projektu. Spędziła w nim 14 lat, całkowicie odcięta od reszty świata, bez dostępu do telefonu, gazet, telewizji. Weszliśmy w posiadanie wielu zdjęć wnętrz, sprawdziliśmy dokładny wygląd poprzez Google Earth. Zbudowaliśmy lustrzane odbicie prawdziwego domu. Mieliśmy fortepian tej samej marki jak ten używany przez Suu Kyi, postaraliśmy się nawet o detale typu ramki na zdjęcia rodziców. Osoby znające prawdziwy dom czuły się często dość niezręcznie, ponieważ zdawało im się, że wracają do przeszłości.

Jak bardzo skomplikowana była scena przyznawania Pokojowej Nagrody Nobla?

To jedna z najbardziej emocjonalnych scen filmu, na jej potrzeby dostaliśmy dostęp do materiałów z prawdziwej uroczystości, która była kręcona przez kilka kamer z różnych zakątków świata. To było ciekawe doświadczenie dla aktorów, ponieważ musieli niejako odtworzyć rzeczywistość na podstawie tego, co widzieli. Z drugiej strony nie mieliśmy żadnych materiałów o Suu Kyi, która słuchała tego wszystkiego w radiu. W "LADY" po raz pierwszy te dwie płaszczyzny zostają połączone - scena przyznawania Nagrody Nobla wśród dwóch tysięcy ludzi oraz obraz samotnej kobiety wsłuchującej się w niewielkie radio.

Czy scena blokady wojskowej miała swoje źródło w rzeczywistości?

Odbyła się w Danubyu, kilkaset kilometrów od Rangunu. Suu Kyi minęła ją w pojedynkę, by porozmawiać z kapitanem, wcześniej prosząc przybyłych z nią ludzi, by pozostali na swoich miejscach. Żołnierze nie odważyli się strzelać. Niestety, kręciliśmy w momencie, kiedy Suu Kyi ciągle przebywała w areszcie domowym, nie mogliśmy więc się jej wypytać o szczegóły całego zajścia. Głównym problemem był brak zdjęć Danubyu. Nie mieliśmy pojęcia, jak to miejsce wyglądało, a wolałem opierać się na prawdziwych lokacjach. Rozmawiałem z Birmańczykami, którzy znali kogoś, kto tam był, ale nie udało mi się zdobyć zbyt wielu informacji z pierwszej ręki - większość uczestników tamtego wydarzenia albo zmarła, albo znalazła się w więzieniu. Scena jest więc fikcyjna pod względem realizacyjnym, ale miała miejsce w rzeczywistości. Uważam, że efekt końcowy jest bardzo dobry.

Scena przemowy Aung San Suu Kyi w pagodzie Shwedagon jest bardzo inspirująca.

Oprócz Michelle na podium stało kilkunastu statystów grających członków Narodowej Ligi na Rzecz Demokracji (NLD), partii Suu Kyi. Jeden nich, mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu lat, słuchał tych słów już dwadzieścia lat wcześniej w Rangunie. Później cały dzień płakał, bo mógł przeżyć po raz kolejny wydarzenie, które zmieniło jego życie. Pewna młoda, utalentowana birmańska aktorka wyznała mi, że urodziła się w dniu przemowy. Jej rodzice zawsze jej wypominali, że to przez nią nie mogli się tam pojawić!

Co oczywiste, kręcenie zdjęć w Birmie było niemożliwe...

Wiedzieliśmy, że nigdy nie dostaniemy zgody na zdjęcia ze względu na tematykę naszego filmu. Chociaż tak naprawdę nic by nam nie zapewniło pozwolenia. Piętnaście godzin materiału, z którego zmontowaliśmy gotowy film, nakręciliśmy w Tajlandii, niedaleko granicy z Birmą, w lokacjach bardzo podobnych do birmańskich. Nie zmienia to jednak faktu, że pagodę Shwedagon - umiejscowioną w samym środku Rangunu - sfotografowaliśmy z każdego możliwego kąta, a potem aktorzy zagrali swoje role, mając green screen za tło. Następnie nałożyliśmy komputerowo zdjęcia prawdziwej pagody. Kręciliśmy też ukrytą kamerą w samym Rangunie. Dzięki tym wszystkim zabiegom odnosi się wrażenie, że film był naprawdę kręcony w Birmie, chociaż powstało tam tylko około trzydziestu ujęć.

Jak się kręciło w Tajlandii?

To czysta przyjemność. Wbrew temu, co uważa się w Europie, w Tajlandii powstaje obecnie wiele filmów. Mają tam profesjonalne ekipy i sprzęt, nie odstają poziomem od tego, co się widzi na Zachodzie. Poza nieznośnym gorącem i wilgotnością najtrudniejszym aspektem były problemy komunikacyjne. Moja prośba była tłumaczona na angielski, potem na tajski, a dopiero później na birmański. Niemniej jednak tajski reżyser castingu okazał się prawdziwym zawodowcem, a mój pierwszy asystent miał smykałkę do logistyki. Udało mi się dzięki temu pracować własnym tempem, a energia panująca na planie udzieliła się także aktorom.

Muzykę do filmu skomponował Eric Serra. Na czym polegała pana współpraca z nim?

Poznałem Erica w wieku siedemnastu lat, napisał muzykę do mojego pierwszego filmu krótkometrażowego. Doskonale się rozumiemy, nawet jeśli jego rytm pracy różni się od mojego. Ja lubię mieć wszystko zaplanowane do ostatniego szczegółu, on z kolei woli obserwować, rozmyślać. Nie spieszy się, po czym na 11 tygodni przed upłynięciem terminu zaczyna panikować, że mu się nie uda; przestaje jeść i oddychać, liczy się tylko praca. Potrafi tworzyć tylko i wyłącznie pod wielkim naciskiem, choć to dla niego bolesne. Kiedy kończy pracę, śpi przez kolejne trzy tygodnie. Na tym polega po części jego talent - żyje z muzyką na co dzień, więc potrzebuje presji, żeby zmotywować się do stworzenia czegoś nowego.

Wyzwolenie Aung Suu Kyi w listopadzie 2010 roku musiało być prawdziwym szokiem.

Nie sądziliśmy, że może do tego dość, ponieważ była przetrzymywana w areszcie domowym tak długo. Nasz film miał być dowodem na to, że nie zapomnieliśmy o niej i o jej walce. Wypuszczono ją, kiedy byliśmy w połowie zdjęć w Tajlandii. Z początku byliśmy niesamowicie podnieceni, ale później wypadliśmy z rytmu. Nasz film miał pomóc w jej oswobodzeniu, a okazało się, że to się stało, zanim jeszcze skończyliśmy zdjęcia. Tego listopadowego ranka 2010 roku kręciliśmy scenę jej pierwszego oswobodzenia z 1995 roku. Kiedy wieczorem oglądaliśmy telewizyjną relację z jej oswobodzenia, Suu Kyi wyglądała i zachowywała się dokładnie tak samo, jak wtedy. Wyszła przez drewnianą bramę, weszła na schody i zaczęła machać w kierunku zgromadzonego wokół tłumu. To było dziwne uczucie.

Jak się pan poczuł?

Jakby ktoś ukradł materiał z porannymi ujęciami. Przez chwilę zastanawiałem się, czy ten film ma jeszcze jakiś sens. Dosyć szybko dowiedzieliśmy się jednak o wszystkich ograniczeniach, jakie niosło za sobą jej wyzwolenie. Jeśli wyjedzie z kraju, nigdy nie będzie mogła do niego wrócić. Jej partia oficjalnie nie istnieje. Nie może wyrażać własnej opinii ani organizować spotkań. Jej podstawowe prawa w zasadzie nie istnieją, nawet jeśli może chodzić po ulicach. Nasz film nabrał jeszcze większego sensu, kiedy Suu Kyi przekazała poprzez prasę następujące zdanie: "Korzystajcie z waszej wolności, by propagować naszą". To było wezwanie do wszystkich artystów świata.

Uważa pan, że film sprawi, że jej walka stanie się bardziej znana?

Interesuje mnie efekt, jaki ten film będzie miał w krajach demokratycznych. Powinien chociażby uświadomić we Francji kwestię naszej wolności - nikt nie trafia do więzienia za czytanie gazet. I ma jednocześnie pokazywać, że demokracja jest z natury bardzo krucha. W Birmie większość miejsc w Parlamencie jest zarezerwowana dla wojska - to nie jest demokracja. A 95% z 50% pozostałych miejsc zajmują byli przywódcy militarni. To jedna wielka farsa w perspektywie kraju, który stara się sprzedać swój demokratyczny wizerunek na potrzeby wielkiego biznesu i turystyki. Dwadzieścia lat temu pojawił się silny głos sprzeciwu - partia Suu Kyi, NLD, zdobyła 392 miejsca, podczas gdy przywódcy wojskowi jedynie 7. Tyle że rezultaty wyborów zostały anulowane, dyktatura nie dała odebrać sobie władzy. Naszym obowiązkiem jest obserwować rozwój demokracji na świecie i bacznie przyglądać się próbom łamania wolności wypowiedzi, podstawowych praw ludzkich oraz konstytucji.

Jak przebiegło pańskie spotkanie z Aung San Suu Kyi?

Jeszcze zanim ją poznałem, chciałem, żeby wiedziała, że powstaje projekt filmowy o jej walce. Po trzech miesiącach starań udało nam się przekazać jej tą wiadomość. Kiedy wreszcie doszło do naszego spotkania, czułem się tak, jakbym stał przed Gandhim. Ta kobieta emanuje niespotykaną dobrocią, łagodnością i prostotą. Nie boi się niczego. Nie zmieniłoby jej nawet 60 lat więzienia. Najważniejsze jest dla niej to, żeby ludzie w jej kraju byli wolni i mogli korzystać z jego bogactw. Chcesz dowiedzieć się o niej jak najwięcej, a ona pyta tylko o ciebie. Jest bardzo ciekawa świata. To prawdziwa lekcja pokory. Kilka minut rozmowy z nią sprawia, że przez kolejne pięć lat człowiekowi nie będzie się chciało na nic narzekać!

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Lady
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy