Reklama

"Koń turyński": MEDIA O FILMIE

"Co to wszystko znaczy? - pyta kobieta. Widz też zadaje sobie to pytanie. Doszukiwanie się historycznej metafory, jak w "Białej wstążce" Hanekego, prowadzi donikąd. Wyjaśnienia trzeba szukać w materii filmu i odczuciach, jakie ona wywołuje, w kontemplacji monotonnego rytuału powtarzających się czynności życiowych, aż do ich wygaśnięcia. Przypominam sobie z własnego życia moment uświadomienia tej piekielnej powtarzalności - dopadło mnie to któregoś dnia, gdy wynosiłem do śmietnika zużyte pojemniki na wodę. I dziwna rzecz, myśl o "końcu wszystkiego" obróciła się nagle w swoje przeciwieństwo, przyniosła ulgę. Tak właśnie działa film Tarra.

Reklama

Jest w nim Weltschmerz, melancholia, znużenie życiem. Tarr swoją sztuką pomaga je nie tylko znosić, ale jeszcze sobie zadawać. Dzisiejsza kultura broni się przed myślą o końcu, odwraca naszą uwagę, jesteśmy nieustannie zabawiani, rozpraszani. Ale trzeba kiedyś dotknąć dna, żeby się od niego odbić. Tarr zdejmuje z obrazu życia całą pozłotkę, obnaża jego szkielet, odejmuje nadzieję i pyta co dalej. Z jego filmu emanuje jakieś czarne światło, paradoksalna eschatologia, którą amerykański recenzent "Variety" porównał do ciężkiego luterańskiego kazania. Dlaczego ten film fascynuje? Jego pesymizm od czegoś nas uwalnia." (Tadeusz Sobolewski, Gazeta Wyborcza, 17.02.2012)

"Koń turyński jest kwintesencją filmowego minimalizmu. Wystudiowana prostota wcale nie kryje łatwego sensu, przeciwnie, z każdą chwilą staje coraz bardziej wieloznaczna. Przywiązanie do detalu, skupienie na szczegółach, powtórzenia i powolny rytm dodają znaczeń, wzmacniają apokaliptyczną symbolikę. Pod powierzchnią niby oczywistego obrazu osadzonego w tradycji XIX-wiecznego realizmu, czai się horror metaphysicus. Niepokojące, głęboko pesymistyczne, egzystencjalno-religijne dzieło Tarra, dedykowane jest niemieckiemu filozofowi Fryderykowi Nietzsche. (...)

Kim, albo raczej znakiem czego, jest turyński koń Tarra? Odpowiedzi może być kilka: alegorią samego Nietzschego, jego choroby psychicznej, szaleństwa, ginącego dobra. Najciekawsze pole interpretacyjne otwiera się jednak wówczas, gdy konia, gospodarza oraz jego córkę potraktuje się nie jako poszczególne indywidua, lecz razem jako osobliwą figurę Trójcy Świętej. Byłby to niesłychanie bluźnierczy, w zgodzie z radykalizmem filozofa obraz powolnej śmierci boga. Sześć dni, w czasie których odbywa się agonia ułomnego Stwórcy, stanowiłby swego rodzaju końcowe odliczanie, zaprzeczenie biblijnego aktu stworzenia." (Janusz Wróblewski, Polityka, 17.02.2012)

"Drobny, ukryty w luźnych marynarkach, z siwymi włosami związanymi w kucyk Tarr wygląda na więcej niż 56 lat. Więc zmęczenie? A może względy osobiste? Im bardziej to pytanie nurtowało widzów, tym bardziej odpowiadanie na nie irytowało reżysera. Gdyby wzrok mógł zabijać (Tarr ma wyjątkowo młodzieńcze, przenikliwe spojrzenie), na Nowych Horyzontach trup słałby się gęsto. Ale nie dziwię się widzom, w końcu niewielu artystów ot tak, z własnej woli, kończy karierę. - Nie chcę być zawodowym reżyserem, rzemieślnikiem - tłumaczył Tarr cierpliwie. - Robienie kolejnych filmów byłoby jak dawanie wam konserw, a nie świeżych dań. Mój ostatni film zamknął cykl, powiedziałem już wszystko. Gdy miałem 22 lata, chciałem zmieniać świat, to była moja robota. Dzisiaj wiem, że go zmieniłem. Może trochę język filmowy. Może odrobinę wasze umysły. Rzeczywiście, oglądając niemal trzygodzinny, hipnotyzujący swoim rytmem obraz "Koń turyński", którego bohaterowie powtarzają każdego dnia te same czynności, trudno się oprzeć wrażeniu, że dalej iść już nie można. To film o tym, że życie jest umieraniem, a to ostatnie nie będzie bynajmniej spektaklem "światło i dźwięk", z użyciem anielskich chórów i laserów." (Małgorzata Sadowska, Wprost, 31/2011)

"Wspaniały film Tarra, pożegnanie (oby nie ostateczne) reżysera z widzem, kontakt z geniuszem, trzymającym pod kontrolą każdy element filmu - dynamiczną (mimo pozornej statyczności) plastykę dzieła, funkcjonalną akustykę, żyjącą w każdym szczególe przestrzeń. Może tylko natrętna muzyka stanowi tu zbyt prosty ukłon w stronę emocjonalnej płaszczyzny odbioru. U Tarra nie ma metafizyki, jest tylko materialność, nie ma transcendencji - jest tylko fizjologia. Wielkość jego kina wynika z umiejętności opowiadania o tematach ostatecznych, granicznych, niekiedy wręcz kosmicznych - nie wychodząc poza fizyczność i biologiczność świata. Egzystencja definiowana przez metafizyczny lęk, ale złożona z fizjologicznych procesów i odruchów. Wiejący niezmiennie wiatr jest tylko wiatrem, nie zaś message'em Boga bądź Szatana - choć zrównuje człowieka do najprostszych organizmów bezradnych w konfrontacji z przyrodą. Nieprzypadkowo ostatnie słowa filmu brzmią jak najbardziej rozpaczliwe wezwanie: "Musisz jeść" - u kresu świata człowiek na nic innego nie może sobie pozwolić." (Rafał Syska, Ekrany)

"Oczekiwanie na koniec świata w "Koniu turyńskim" jest przeżyciem metafizycznym, nie ma nic z hucznej katastrofy "Melancholii" Larsa von Triera, która dla filmu Béli Tarra stanowi rodzaj ekstrawertycznego rewersu. Kino Tarra jest bowiem biegunowym przeciwieństwem twórczości duńskiego prowokatora, tak jak wyciszona osobowość węgierskiego reżysera stoi w kontraście do wybujałego ego twórcy "Antychrysta". Opowieść o końcu świata jest bowiem u Tarra doświadczeniem śmierci, powolnym umieraniem, filozoficznym wyznaniem wiary (lub, bardziej akuratnie, niewiary), w żadnym wypadku zaś - filmowym trikiem. Umieć opowiadać o końcu, to także pogodzić się z nieuchronnym finałem (Tarr upiera się, że wszystko co chciał powiedzieć przy użyciu kina, już powiedział; nie ma więc sensu, aby kręcił kolejne filmy)." (Tomasz Bielenia, interia.pl, 3.01.2012)

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Koń turyński
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy