Reklama

"Kod nieśmiertelności": WYBÓR OBSADY

W "Source Code" pojawia się tylko kilka postaci, ale każda z nich pełni kluczową rolę w rozwijającym się na oczach widza dramacie, co w efekcie oznaczało, iż każdy aktor występujący w filmie musiał dostosować swoją grę do niezwykłych okoliczności fabularnych.

W "Source Code" pojawia się tylko kilka postaci, ale każda z nich pełni kluczową rolę w rozwijającym się na oczach widza dramacie, co w efekcie oznaczało, iż każdy aktor występujący w filmie musiał dostosować swoją grę do niezwykłych okoliczności fabularnych.

"Mieliśmy pewność, że zatrudniliśmy odpowiedniego reżysera", wyjaśnia Gordon. "Następnym niezwykle ważnym etapem było dobranie reszty obsady. Swoją rolę postrzegam tak, że jeśli uda mi się znaleźć reżysera i aktorów to osiemdziesiąt procent mojej pracy zostało wykonane. Później pozwalam tym ludziom robić to, co potrafią najlepiej".

Najważniejszym członkiem obsady jest Gyllenhaal. "Jake znakomicie wczuł się w założenia filmu", wyjaśnia Phillippe Rousselet. "To nasz największy skarb. Jest pełen pasji, potrafi ciężko pracować i wnosi wiele kreatywnych pomysłów. Ciągle mu powtarzam, że powinien spróbować swoich sił w reżyserii, ponieważ ma do tego wielki talent. Uwielbia pokazywać na planie swoją kreatywność i próbować nowych rzeczy. Był siłą napędową tego filmu". Gyllenhaal opowiada, że pierwszy dzień zdjęć okazał się kluczowy dla wszystkich członków obsady, ponieważ sceny, które wtedy odegrali, musieli powtarzać - w różnych konfiguracjach - przez resztę swojego czasu na planie. "Gdy tylko uruchomiliśmy pierwszy source code - czyli pierwsze pojawienie się bohatera w pociągu - każda kolejna scena musiała wpasować się w tę linię narracyjną", wspomina reżyser. "Następnie za każdym razem lekko modyfikowałem scenariusz, żeby spróbować osiągać inne rezultaty. Bywały dni, kiedy zatrzymywaliśmy pracę na planie na jakąś godzinę, żeby upewnić się, czy nigdzie nie popełniliśmy żadnego błędu".

Reklama

Filmowcy mieli długą listę wymagań dla aktorki, która miała się wcielić w Christinę, obiekt uczuć Coltera. Kobieta staje się swego rodzaju opoką dla głównego bohatera. "Musieliśmy być pewni, że mamy kogoś, z kim postać grana przez Jake'a będzie się w stanie emocjonalnie związać", wyjaśnia Gordon. "Dzięki niej to zadanie staje się dla niego osobiste. Colter chce osiągnąć coś więcej, niż tylko uratować pasażerów. Szukaliśmy osoby zabawnej, czarującej, nieco żywiołowej, kogoś, kto będzie potrafił zrobić wrażenie, nie mając zbyt wiele czasu ekranowego - przecież ona przeżywa ciągle te same osiem minut! Michelle Monaghan jest cudowną aktorką, bardzo ciepłą, wrażliwą, szczerą. To kluczowe cechy dla tej roli". Jones widział aktorkę w "Kiss Kiss Bang Bang" i był przekonany, że będzie pasowała do założonej przez niego koncepcji. "Naszą pierwszą rozmowę przeprowadziliśmy za pomocą Skype'a", opowiada. "Od razu zaczęliśmy się dobrze dogadywać". Monaghan nie potrafiła oprzeć się projektowi, który łączył w sobie intrygujący scenariusz oraz gwiazdorską obsadę. "Zaciekawiło mnie wyzwanie zagrania postaci, która wciąż przeżywa ten sam moment, nie zdając sobie z tego tak naprawdę sprawy", wyjaśnia aktorka. "Sednem tej roli było podkreślenie pewnych niuansów związanych z tą postacią. Takie wyzwanie zmusza cię do wzmożonej kreatywności, ponieważ kręcisz w zasadzie ciągle te same sceny i dialogi, ale za każdym razem starasz się, żeby wyszło lekko inaczej".

Jones od razu zauważył, że pomiędzy aktorami z miejsca wywiązała się niezwykła chemia. "Wyglądali razem niesamowicie. Michelle nie bała się próbować nowych rzeczy, co było wspaniałe, ponieważ Jake jest w tym najlepszy. Kiedy pracowali razem, od razu kręciliśmy kilka kolejnych ujęć ze scenariusza, po czym oni zaczynali je powtarzać, improwizując różne warianty scen. Jake zmuszał ją do wytężonego wysiłku, ale nigdy jej nie zniechęcił. Reagował na najmniejsze nawet zmiany w jej grze, a to dawało Michelle możliwość lepszej eksploracji swojej postaci".

Monaghan opowiada, że styl pracy Jonesa to połączenie bardzo starannego przygotowania oraz wyluzowanego podejścia na planie. "Duncan wydaje się w ogóle nie posiadać żadnego ego. Jeśli coś mu się podoba, daje ci znać, a jeśli nie, będziesz musiała zrobić to inaczej. To, że można mu zaufać, daje ogromny komfort psychiczny". Aktorka dodaje: "Rozrysowuje każdą pojedynczą scenę na storyboardach. W ten sposób aktorzy i ekipa zawsze wiedzą, co chce osiągnąć w danym momencie filmu. Jednocześnie jest bardzo otwarty na propozycje modyfikowania scen. To bardzo inspirujące".

Vera Farmiga dołączyła do obsady zaraz po otrzymaniu nominacji do Oscara za "W chmurach". Jej bohaterka, Coleen Goodwin, jest kapitanem amerykańskich sił powietrznych oraz osobą nadzorującą misję Coltera. "Jest niczym człowiek kryjący się za głosem wielkiego Oza, prowadzący głównego bohatera na spotkanie z obydwoma światami, w których ten musi się ciągle na nowo odnajdywać", wyjaśnia Farmiga. "Jedną z przyjemności pracowania z Verą jest fakt, iż na z jej twarzy można odczytać naprawdę wszystko", wyjaśnia Jones. "Jest w stanie komunikować emocje swoich bohaterek za pomocą subtelnych ruchów i gestów. W filmie nie ma zbyt wiele okazji, by pokazać swoją aktorską elastyczność, ponieważ wszystkie jej sceny dzieją się w tym samym otoczeniu, ale dzięki swoim umiejętnościom sprawia, że jej postaci łatwo się nie zapomina", dodaje reżyser. Dodatkową komplikacją było to, że rozmowy Goodwin z Colterem nie odbywają się twarzą w twarz. To trudne dla aktora - rozmawiać z kimś, kogo się nie widzi". Farmiga nakreśla paralelę pomiędzy takim trybem pracy a randkami przez internet, czyli kolejną sytuacją, w której ludzie tworzą osobiste więzi bez fizycznej obecności. "Specyfika filmu, czyli bohaterów funkcjonujących w dwóch odmiennych światach, sprawiła, że rzadko kiedy przebywaliśmy w tym samym pomieszczeniu.", wspomina aktorka. "Pracowałam w zasadzie tylko z głosem Jake'a, choć on mi chętnie pomagał i często powtarzał swoje kwestie poza kamerą".

Tak jak reszta obsady, Farmiga widziała wcześniej "Moon" i wyczekiwała możliwości pracy z Jonesem. "Znając jego wcześniejszy film, wiedziałam, że musi być z natury bardzo inteligentnym człowiekiem, filozofem", wyjaśnia aktorka. "Wydaje mi się, że Duncan musi mieć własne doświadczenia z negocjowaniem pomiędzy tym, co rzeczywiste i iluzoryczne. To twórca, który opowiada swoje historie za pomocą psychiki głównych postaci. Wszystko tkwi w szczegółach. Jego praca nadaje humanistycznego ciepła gatunkowi, który zbyt często opiera się na szczegółach technicznych i twardej fabule". Aktorka uważa także, że publiczność powinna uznać "Source Code" jako zaproszenie do dyskusji. "Mam nadzieję, że widzowie wyjdą z kina i spróbują spojrzeć inaczej na samych siebie, na rzeczywistość, w której funkcjonują. Dobre filmy zawsze przekazują to samo - zachętę do redefinicji samego siebie".

Szefem Goodwin jest nieco tajemniczy dr Walter Rutledge, w którego wciela się Jeffrey Wright. Filmowcy chcieli do tej roli kogoś, kto potrafiłby poruszać się z łatwością po cienkiej linii pomiędzy graniem bohatera i złoczyńcy; kto by potrafił oddać obie strony ambiwalentnej osobowości i pozostawić widza z niewiedzą, czy oglądana postać była dobra, czy zła. Wright był do tego idealny. Paradoks zawarty w tej postaci doprowadził nawet do poważnych dyskusji pomiędzy aktorem i reżyserem - chodziło o to, kim Rutledge naprawdę jest. "Jest tym dobrym? Czy może złym? Próbowaliśmy podejść do niego z kilku różnych stron, żeby się przekonać, kim tak naprawdę jest", wyjaśnia reżyser. Cokolwiek robi na ekranie, jakkolwiek niemoralne i nikczemne to się wydaje, on zawsze potrafi odpowiednio uzasadnić swoje działania. Chce uratować jak najwięcej ludzkich żyć. Biedny Colter Stevens ma po prostu pecha, że to właśnie na niego pada największy ciężar tych ambiwalentnych decyzji", dopowiada reżyser.

Wrighta zainteresował pomysł tego, co sam określił mianem "postrzępionego thrillera z elementami osadzonymi we współczesności". Aktor wyjaśnia: "Ten scenariusz sprawił, że zacząłem się zastanawiać nad obecną rzeczywistością, co nadało mu jeszcze większego dreszczyku emocji. Nie każdy film musi zawierać jakieś przesłanie, ale staram się występować w projektach, które mają jakieś znaczenie, nawet jeśli forsują również pewien eskapizm". Przygotowując się do swojej roli, Wright nauczył się o technicznej stronie opowieści więcej, niż się spodziewał. "Internet to niewiarygodnie bogata przestrzeń do wyszukiwania informacji potrzebnych do stworzenia roli", wyjaśnia Wright. "Czytając blogi i oglądając wypowiedzi naukowców na YouTube, dowiedziałem się o najnowszych odkryciach w kategorii mechaniki kwantowej. Słysząc pasję, z jaką niektórzy z nich opisują swoją pracę, byłem w stanie uzupełnić swoją postać ciekawymi cechami charakteru". Wright na dodatek uważa, iż ukazywane w filmie technologie nie są tak naciągane i odległe, jakby się to mogło wydawać. "Nie wiemy, co nas czeka w filmie. To ekscytująca podróż, która pozostawi widzów z wieloma emocjami i refleksjami". Aktor wspomina o emocjach, bowiem jednym z głównych tematów filmu jest subtelny hołd dla kobiet i mężczyzn, którzy poświęcają się dla dobra innych. "Uważam, że podskórnym motywem jest kwestia odwagi, poświęcenia i honoru - widzowie z pewnością będą w stanie to wychwycić spomiędzy kadrów".

W późniejszej fazie procesu przygotowawczego filmowcy dodali do scenariusza postać Maxa Denoffa, który uosabia przeciętnego, pełnego złości człowieka dojeżdżającego dzień w dzień kilka kilometrów do pracy. Gdy bohater ten stał się człowiekiem z krwi i kości, ewoluował w kogoś na kształt komika scenicznego, który ma ograniczoną ilość czasu na swój występ, ale jego ego nie posiada żadnych granic. W Denoffa wcielił się kanadyjski komik Russell Peters. "Jego zdaniem to właśnie on jest najważniejszą osobą na świecie. Stworzyłem go z postaci, które grałem przez 21 lat swojej kariery scenicznej", wyznaje komediowy weteran.

Ku rozgoryczeniu Jonesa kilka z najlepszych scen z udziałem Petersa zostało wyciętych na stole montażowym. "Musieliśmy pamiętać o kategorii wiekowej filmu", wyjaśnia reżyser. "Russell mówił mnóstwo śmiesznych rzeczy, ale wiele z nich było "dla dorosłych". Peters podszedł do swojego zadania z pełnym profesjonalizmem, odnajdując w tej opowieści kilka ciekawych osobistych refleksji. Komik wyjaśnia także, że ten film jest w równej mierze kinem akcji, co historią miłosną. "Facet stara się uratować tych wszystkich ludzi w pociągu, ale zakochuje się w dziewczynie, z którą codziennie spotyka się w przedziale. Patrzę na nich i zastanawiam się, co sam bym zrobił w takiej sytuacji? Próbowałbym ratować tych wszystkich ludzi?"

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Kod nieśmiertelności
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy