Reklama

"John Carter": JOHN CARTER- IKONA POWIEŚCI PRZYGODOWEJ

W 2012 roku przypada setna rocznica narodzin postaci Johna Cartera, bohatera, którego przygodami na obcej planecie emocjonowały się całe pokolenia czytelników. W 1912 roku wydana została pierwsza książka z tego cyklu - "Księżniczka Marsa", która stała się inspiracją do powstania filmu wyprodukowanego w wytwórni Walta Disneya.

John Carter, jako ikona bohaterstwa, inspirował rysowników, twórców powieści, komiksów, programów telewizyjnych, a teraz trafia na duży ekran. Andrew Stanton był fanem opowieści z Barsoom od dziecka i to był jeden z powodów, dla których w swojej pierwszej próbie zmierzenia się z filmem aktorskim, podjął się ekranizacji prozy Burroughsa. - Natknąłem się na te książki, kiedy byłem w idealnym wieku, miałem około dziesięciu lat, i natychmiast zakochałem się w pomyśle, że człowiek może się znaleźć nagle na obcej planecie, pośród zachwycających stworzeń, w nowym, niezwykłym świecie. Obcy w obcym miejscu. To był bardzo romantyczny aspekt w tej przygodowej opowieści science fiction. Zawsze wydawało mi się, że fajnie byłoby zobaczyć to na dużym ekranie. "John Carter" to pasjonująca przygoda, w której mamy elementy romantyczne, akcję i intrygę polityczną. A ponieważ ta powieść była napisana tak dawno, można ją uznać za pierwowzór wszystkich tego typu historii. To komiks, który pojawił się, zanim powstały komiksy. Powieść przygodowa, która pojawiła się, zanim taki gatunek powstał.

Reklama

Na ekranie będzie można zobaczyć gwiazdorską obsadę. W tytułowej roli wystąpił Taylor Kitsch ("X-Men Geneza. Wolverine"), wojowniczą księżniczkę Dejah Thoris zagrała Lynn Collins ("Dom nad jeziorem", "X-Men Geneza. Wolverine"), a w pozostałych rolach zobaczymy Willema Dafoe ("Dzikość serca", "Missisipi w ogniu", "Pluton"), Polly Walker ("Bandyta", "Czas patriotów"), Samanthę Morton ("Elizabeth: Złoty wiek", "Control"), Ciarána Hindsa ("Szpieg", serial "Rzym"), Marka Stronga ("Szpieg", "Młoda Wiktoria", "Robin Hood"), Dominika Westa (serial "Prawo ulicy", "300") oraz Daryla Sabarę (cykl filmów "Mali agenci") jako siostrzeńca Johna Cartera - Edgara Rice'a Burroughsa.

Nie tylko efekty specjalne

Zdjęcia do filmu rozpoczęły się 4 stycznia 2010 roku w Wielkiej Brytanii. Przez cztery miesiące kręcono w londyńskich Shepperton Studios i w Longcross Studios w Chelburn. Produkcji towarzyszyło stale rosnące zainteresowanie fanów, którzy na stronach internetowych omawiali każdą informację, która wyciekła z planu zdjęciowego. Pod koniec kwietnia filmowcy przenieśli się do amerykańskiego stanu Utah. Przez 12 kolejnych tygodni pracowali na pustyni Moab, nad jeziorem Powella, na słonych równinach Delta, w Hanksville (gdzie NASA testowała pojazdy zautomatyzowane) i Big Water - na rozległym płaskowyżu pokrytym granulowanym iłem i piaskowcem leżącym u podnóża czerwonych klifów łańcucha górskiego Grand Staircase.

Pomimo że od początku było wiadomo, że "John Carter" będzie w dużej mierze oparty na efektach specjalnych, twórcy filmu chcieli, by tłem akcji były prawdziwe plenery. - Zdecydowaliśmy, że na ile tylko się da, będziemy realizować zdjęcia w istniejących plenerach, minimalizując liczbę planów wykreowanych w komputerze - wyjaśniał producent Jim Morris. - Chodzi o to, aby widzowie mieli poczucie przebywania w prawdziwym świecie. Mamy nadzieję, że stworzy to dodatkową warstwę autentyczności i zwiększy wiarygodność oraz realizm filmu.

Wykorzystując wspaniałe naturalne formy skalne w tle i dobudowane specjalnie dla potrzeb filmu elementy scenografii, specjaliści od efektów komputerowych wykreowali ruiny miasta. - Nasza filozofia była prosta. Chcieliśmy wykorzystać istniejące plenery i elementy scenografii jako podwaliny dla cyfrowo wykreowanego świata. Budynki zostały zbudowane tylko do pierwszego piętra, ale w filmie będzie widać wieżowiec obok wieżowca - mówił producent Colin Wilson.

Starożytny modernizm, motion capture, 3D i ogromny budżet

Przenikanie się tradycyjnej sztuki filmowej i komputerowej magii zostało na planie filmu "John Carter" podniesione do rangi sztuki. Punktem wyjścia dla scenografa Nathana Crowleya było wymyślenie, jak mają wyglądać trzy różnorodne kultury współistniejące w filmie: - Na Barsoom są trzy kultury: Zodangowie, Heliumowie i Tharkowie. Przy trzech różnych kulturach mamy trzy różne style architektoniczne. Na przykład stworzyłem coś, co nazwałem "starożytnym modernizmem" i przeskalowałem, by pasowało do mierzących ponad dwa i pół metra wzrostu Tharków. Pomyślałem: co by było, gdyby twórcy modernistycznej architektury lat sześćdziesiątych XX wieku posunęli się jeszcze dalej w swoich pomysłach? Dostosowałem to do przerośniętych "obcych", a następnie zburzyłem, by stworzyć upadające miasta. Ten pomysł pojawił się, kiedy znaleźliśmy naturalne plany filmowe, bo bardzo chciałem, by architektura wtopiła się w plenery.

Idealna dla tego projektu okazała się technika performance capture zastosowana wcześniej między innymi w "Avatarze" i "Piratach z Karaibów". Zdjęcia realizowano jednak z użyciem taśmy filmowej. - Jestem strasznym maniakiem kina i bardzo bym żałował, gdybym mając do dyspozycji prawdziwą kamerę, nie przekonał się, jak kręcili filmy moi idole. Poza tym, nadal taśma filmowa nadaje filmowi niezastąpiony klimat - mówił Stanton. Efekt 3D dodano w postprodukcji. Film jest jednym z najdroższych w historii kina - jego budżet wyniósł ok. 250 mln dolarów!

Jak noszą się Barsoomianie

Największą inspiracją dla twórczyni kostiumów Mayes C. Rubeo były rozmowy z Andrew Stantonem. - Jego wizja Barsoom była bardzo wyrazista. Tak, jakby poleciał na tę planetę i wrócił. Musieliśmy wszystkie detale dopasowywać do tego, co sobie wyobraził. Praca nad filmem z gatunku fantasy dała Mayes wielką swobodę twórczą. - Chciałam wykorzystać antyczny styl w filmie science fiction. Wizja tego świata powstała w wyobraźni Burroughsa 100 lat temu. Musiała być fantastyczna i pełna kolorów. Sposób noszenia przez Barsoomian dodatków, nakryć głowy oraz drobnych elementów kostiumu pomagał rozróżnić ludzi pochodzących z dwóch miast. Przeprowadziłam bardzo szeroko zakrojoną dokumentację i wymyśliłam stylizację tych plemion, która jest efektowna i służąca fabule.

Nie tylko kostiumy pomogły aktorom i reżyserowi ożywić postaci z kart powieści. Dzięki umiejętnościom mistrzów od efektów specjalnych oraz czarodziejów makijażu, udało się im nadać indywidualne i plemienne cechy.

Dla Taylora Kitscha i Lynn Collins proces budowania postaci okazał się fizycznie mocno wyczerpujący. Kitsch, grający Johna Cartera, przyznał, że była to najbardziej wymagająca, jeśli chodzi o wysiłek fizyczny, rola w jego karierze. Skarżył się ponoć, że na skutek diety i ćwiczeń stracił na wadze aż 30 funtów (13,6 kg)! Jego bohater, przenosząc się na Barsoom, zostaje uwolniony od ograniczeń ziemskiej grawitacji. - Musiałem skakać, brać udział w scenach kaskaderskich, nauczyć się szermierki. Prawie w każdej scenie rozgrywającej się na Barsoom wiszę na linach - opowiadał aktor. Lynn Collins, która zagrała księżniczkę, będącą jednocześnie znakomicie wyszkoloną wojowniczką, dodawała: - Podwieszali nas w każdy możliwy sposób. Myślę, że po tym, co przeżyłam w tym filmie, mój lęk wysokości zniknął bezpowrotnie.

Dla aktorów, którzy musieli się wcielić w postaci Tharków, gra była jeszcze bardziej skomplikowana. Na przykład Willem Dafoe jest w roli Tarsa Tarkasa prawie trzymetrowym kosmitą mającym czworo ramion. Na planie musiał się poruszać na szczudłach, a do tego ubrany był w szary kostium przypominający piżamę, upstrzony czarnymi markerami, po to, by animatorzy mogli odtworzyć potem jego ruchy w komputerze. Także jego twarz była pokryta kropkami, a do kasku na głowie miał przyczepione dwie kamery, które rejestrowały jego mimikę.

Colin Wilson mówił, że aktorzy bez wahania podjęli się tych wyzwań: - Powiedzieliśmy im, jak będą wyglądali Tharkowie i co będzie potrzebne, żeby ich zagrać. Kiedy skończyło się spotkanie z Andym Stantonem, natychmiast zgodzili się przyjąć role. Myślę, że stało się tak przede wszystkim dlatego, że te postaci są świetnie napisane. To wyzwanie jedyne w swoim rodzaju. Niepowtarzalna szansa na opowiedzenie zupełnie nowej historii i wykreowanie świata, jakiego nikt jeszcze nie widział.

Willem Dafoe tak wspominał współpracę ze Stantonem: - Pracowałem już z Andrew przy "Gdzie jest Nemo". Chociaż użyczaliśmy tylko głosu postaciom, był znakomicie przygotowany i wiedział, co będzie w każdym ujęciu i jak to będzie realizowane. Jest niezwykle wszechstronny. Kiedy więc opowiedział mi o tym projekcie i jak to wszystko widzi, byłem podekscytowany. Bo on jest człowiekiem, który sobie z tym na pewno poradzi. Kocha takie rzeczy. Kocha tę historię.

Sam Stanton był niezwykle przejęty możliwością stworzenia nowego świata. - To było podobne uczucie jak wtedy, gdy będąc małym chłopcem, wyobrażałem sobie te przygody. Bardzo chcę, by widzowie uwierzyli, że ten świat istnieje naprawdę. To uczucie pojawia się zawsze, kiedy czytamy dobrą powieść fantasy. Zastanawiamy się, jak by to było...?

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: John Carter
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy