Reklama

"Italiani": ROZMOWA Z REŻYSEREM

Italiani to nie my

Z Łukaszem Barczykiem rozmawia Justyna Wodzisławska

Mówił Pan w wywiadach, że ważniejsze od tego, jak się robi filmy, jest to, po co się je robi. Po co Pan robi filmy?

Nie dla fabuły. Dla mnie w filmie nieistotna jest realistyczna historia ani to, żeby widz zrozumiał fabułę i wyciągnął wniosek taki sam, jak chciałby tego reżyser. Najwięcej w moich filmach zależy od widza, jego nastawienia, wiedzy, otwarcia. Liczę na jego współpracę.

To nie jest nic nowego, oczywiście. I dotyczy sztuki w ogóle. Wielu artystów liczy na udział widza w procesie tworzenia, zamiast brać go za rękę i prowadzić. Mnie też chodzi o uruchomienie procesu emocjonalnego i intelektualnego związku z tematem, który w głowie widza ma zadziałać jak szczepionka. Chciałbym, żeby film coś u widza zmienił, uodpornił go, wzbogacił. Nie chcę, żeby widza niszczył.

Reklama

Ale jeśli film ma być szczepionką, ma zaszczepić przeciwko czemuś, to można to nazwać edukacją. Czy Pana kino to kino edukacyjne?

Po łacinie 'educere' znaczy także 'wyciągać, wydobywać, prowadzić'. Jeśli tak rozumieć źródłosłów, moje kino jest edukacyjne - ma wydobywać ze świadomości widza to, z czym on być może niekoniecznie ma ochotę się zmierzyć. A taka szczepionka mu nie zaszkodzi: bo lepiej jest wiedzieć więcej o sobie i świecie niż mniej. Ale to wcale nie znaczy, że wydobywający wie o tym więcej. To znaczy tylko, że teraz wydobywa akurat to i tym chce się podzielić. Ale takie tłumaczenie ma sens tylko w odniesieniu do sytuacji, gdy wszystko wokół nas zmienia się w rozrywkę, która nie chce niczego pokazać, nad niczym się zastanawiać i niczego wydobywać, ale chce bawić, pocieszać, upewniać w dobrym samopoczuciu albo je poprawiać. Pozwala poczuć się dobrze, dowartościowuje. A mnie rola pocieszyciela nie interesuje.

Jeśli tak, to dlaczego każdy Pana film jest inny? Czy dlatego, że za każdym razem zamierza wydobyć Pan coś innego? Że fascynuje Pana coś innego?

Ależ moje filmy są bardzo podobne! I ciągle o tym samym! Italiani to już trzeci film o rodzinie. Rodzinie zamkniętej w domu, w czterech ścianach. A filmy o tyle są inne, że narzuciły mi inny język, ponieważ opowiadają o innym świecie i innych ludziach. Innych w sensie zewnętrznym, fabularnym oraz wewnętrznym, bo to są ludzie o innej temperaturze, z różnymi problemami. Zawsze, ilekroć zaczynam film, zaczynam wszystko od nowa, rozrzucam klocki, które wcześniej ułożyłem, szukam nowego języka, bo nie da się nakręcić dwóch filmów tym samym językiem. Bo inaczej rozmawiam o śmierci, a inaczej o seksie. Tak samo jest z filmami. Staram się przy każdym nowym filmie inaczej niż dotąd patrzeć na rzeczy. Tkwienie w jednym języku jest, moim zdaniem, archaiczne i nudne. Rzeczywistość daje nam teraz szansę bycia w tylu miejscach naraz, poznania tylu światów, przeżycia wielu żyć. Jeśli porównamy nasze życie z życiem człowieka w średniowieczu, okaże się, że dziennie przyswajamy więcej bitów informacji niż średniowieczny człowiek przez całe życie.

Z kim Pan rozmawia przez swoje filmy? Czy ma Pan swojego idealnego odbiorcę?

Nie myślę o żadnym odbiorcy, nie projektuję widza. Myślę o tym, jaki film ja sam chciałbym zobaczyć.

A jaki by Pan chciał?

Kiedy idę do kina, staram się jak najbardziej otworzyć i mieć jak najmniej oczekiwań. Chcę, żeby reżyser mnie zabrał gdzieś, gdzie nigdy nie byłem. Chcę być zaskoczony, ale nie dlatego że oglądam coś dziwacznego i nielogicznego, ale dlatego że dzięki filmowi odkrywam w rzeczywistości coś, czego dotąd nie zauważałem. I nie oglądam filmu po to, żeby zobaczyć, co się stanie za chwilę. Poza tym film musi być czysty - niezafałszowany, niemanipulatorski, musi być świadomym komunikatem.

Lubię bardzo różne kino - Bergmana, Kubricka i Verbinskiego. Każdego z nich lubię z zupełnie innych powodów. A ponieważ dzisiejsze kino to cały świat, mam wrażenie, że powinienem otworzyć się na różne strony tego świata, niekoniecznie definiować go i wybierać tylko jeden język kina. Ważne, w jaki sposób używa się języka kina. W jaki sposób o ważnych, osobistych sprawach opowiedzieć w różny sposób, na różnych poziomach.

Osobistych sprawach? Czy kino autorskie to kino osobiste? Bo robi Pan kino autorskie - pisze Pan scenariusze, montuje, produkuje.

Moje filmy są ekstremalnie osobiste. To nie jest zabawa z widzem albo widzem. Żaden z tych filmów nie jest wypreparowany - każdy przychodzi do mnie jako seria obrazów.

A jak przyszedł film "Italiani"?

Urodził się w Toskanii z fascynacji miejscem i ludźmi, z którymi się tam znalazłem. To film zupełnie niezaplanowany. On się nam naprawdę przydarzył! Trafiliśmy do włoskiego pałacu całą grupą: Krzysztof Warlikowski, Jacek Poniedziałek, scenografka Małgorzata Szcześniak, operatorka Karina Kleszczewska. Zobaczyłem tam nas, siebie, Warlikowskiego i powiedziałem, że chcę tu zrobić film. Atmosfera tego miejsca narzuciła bardzo wiele. Pierwsze zdjęcia to lato 2006 roku, jeszcze przed "Nieruchomym poruszycielem".

Dlaczego chciał Pan zrobić film o Włochach?

Ale to nie jest film o Włochach! W każdym razie nie to było moim zamiarem. Oczywiście, jest w jakimś stopniu, mundur faszystowski przywołuje określony etap historii Włoch. Jeden z bohaterów - faszysta - ukrywa się, czyli akcja rozgrywa się w okresie, kiedy we Włoszech są alianci. Realia są określone, kostiumy też, ale ten film ma oczywiście być bardziej uniwersalny.

Od początku miał w nim zagrać Krzysztof Warlikowski?

To był warunek jego zrobienia. Od dawna marzyłem, żeby zrobić film z nim w roli głównej. Marzyłem o tym, bo to człowiek magnetyczny, mądry, odważny, piękny. To aktor idealny. Kamera go kocha. Nasza współpraca to z mojego punktu widzenia ideał, znakomita była jakość propozycji, które Krzysiek przynosił na plan, i energia, którą wnosił. Poziom porozumienia na planie był bardzo dobry. To dotyczy nie tylko Krzyśka, ale wszystkich aktorów.

Z niektórymi aktorami już Pan pracował.

Tak, a innych poznałem dzięki teatrowi Krzyśka - na przykład Renate Jett. Pracowałem z nią też potem przy "Poruszycielu", ale jej postać została tylko w pierwszej wersji filmu. Fascynująca aktorka. Absolutnie wybitna, nieodkryta dotąd przez kino. Jacka Poniedziałka też pierwszy raz widziałem w teatrze i zaprosiłem do "Przemian". Jestem absolutnie zafascynowany jego moralną dyspozycją. Czułem, że ma bardzo silną presję bycia w zgodzie z samym sobą, bycia szczerym za wszelką cenę. A taki jest bohater "Przemian". Całym swoim życiem prywatnym udowadnia, że jest takim właśnie człowiekiem.

Pan też - jak Warlikowski - grywał w filmach, także swoich. Woli Pan być reżyserem czy aktorem?

Był taki moment, kiedy bardzo chciałem grać, bo nawet nieudolne wcielanie się w innych ludzi jest wspaniałe i rozwijające. Ale dopóki są lepsi aktorzy do ról, które piszę, nie muszę obsadzać siebie.

W "Italiani" jest krańcowo mało dialogów. Nie wierzy Pan w rozmowę?

W tym filmie, w "Poruszycielu" też, rozmowa nie jest w stanie rozbić napięcia. Syn grany przez Warlikowskiego nie wypowiada w filmie ani jednego słowa. Ten film to rodzaj zderzenia z Hamletem. U mnie szaleństwo Hamleta przejawia się w jego milczeniu. Jeśli w rodzinie jedna osoba wybiera niemówienie, nie pozostawia pozostałym wyboru. To jest film o milczeniu.

Dlaczego tytuł jest włoski?

Bo Italiani to nie my, Polacy. Jak w Hamlecie: Niech się drapie, kto ma liszaj, nasza skóra zdrowa.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Italiani
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy