Reklama

"Heniek": WYWIAD Z REŻYSERAMI I OPERATOREM

Skąd pomysł na taką historię?

Grzegorz Madej: - Usłyszeliśmy ją w okrojonej wersji od znajomego, który był w sytuacji trzech sprzedawców.

Ciężko było podjąć realizację bez funduszy?

Grzegorz Madej: - Wiedzieliśmy, że będziemy kręcić bez pieniędzy. Scenariusz złożyliśmy do Studia Munka, ale nie byli zainteresowani. Jednak wiedzieliśmy, że zrobimy ten film. My jesteśmy z Krakowa, Bartek z Gdyni, przekonaliśmy go, żeby z nami współpracował. Zgodził się, co dało nam dużo pozytywnej energii. Zdjęcia były czystą przyjemnością. Wszyscy nasi współpracownicy to wspaniali ludzie.

Reklama

Mieliście dodatkową motywację, czy czuliście presję w związku z kredytem zaufania, jakim was obdarzono z racji braku budżetu?

Grzegorz Madej: - Tak i nie. Wcześniej bardzo mocno przygotowywaliśmy się. Mieliśmy storyboardy, byliśmy po próbach z aktorami. Widzieliśmy, że każda minuta na planie będzie cenna. Dzień przed zdjęciami pan z salonu nam odmówił, w nocy przenosiliśmy sprzęt i rozstawialiśmy go gdzieś indziej. Ale mimo tego, udało się.

- Mówi się, że to budżety tworzą presję, ale czy nie było tak, że to zaufanie ją tworzyło? Aktorzy, którzy zgodzili się wystąpić praktycznie za darmo, ludzie udostępniający miejsca - czy to Was nie zmobilizowało do tego, żeby wszystko wyszło jak najlepiej?

Eliza Kowalewska: - Tak, ten wniosek jest słuszny, ale nie jedyny. Aktorom proponowaliśmy, że będą grać za udziały, bo na gażę nas nie stać, ale nie chcemy, żeby poświęcali swój czas za darmo. W momencie w którym film pójdzie do dystrybucji, wyliczymy każdemu procent. Typowy system amerykański. Każdy pamięta słynną historię Bruce'a Willisa, który zgodził się w 'Pulp Fiction' zagrać właśnie za udziały.

- Jeśli chodzi o ludzi, którzy użyczyli nam miejsca, to była czysta pomoc z serca. Chodziliśmy, witaliśmy się, mówiliśmy, że robimy taki a taki film niezależny i nie stoi za nami żadna instytucja. Chcemy, bo bawimy się w kino. Jedni mówili nie, a drudzy nam pomagali. I to chwytało za serce, pojawiało się to, o czym mówiłeś.

Jest wiara - ktoś, kto nas nie zna, też nam uwierzył.

Eliza Kowalewska: - Dokładnie. Większa radość i ochota do pracy.

Droga do realizacji była trudna i długa?

Eliza Kowalewska: - Bardzo chcieliśmy zrobić ten film. Nie tylko nasza dwójka, ale każdy kto do nas dołączył również. Mieliśmy drobne przeszkody, ale pokonaliśmy je łatwo, bo nie byliśmy dużą ekipą filmową. Od pomysłu do realizacji były dwa, trzy miesiące, 10 dni zdjęć, a potem montaż i postprodukcja.

Świetne tempo, film jest lekki, ale nie miły, łatwy i przyjemny. Wciąga i ogląda się go z przyjemnością.

Eliza Kowalewska: - Czyli jest dobrze zmontowany. Roboczo montowany przeze mnie i Grzegorza miał 90 minut. Marcin Litewka zrobił z niego 71 bez szkody dla fabuły, co przy kompozycji szkatułkowej proste nie jest. Wszyło mu to bardzo dobrze - nie powstały żadne dziury w historii, ale film jest dynamiczny.

Są trailery do filmu i jest w nich świetna scena, której nie było w filmie.

Grzegorz Madej: - Było nam żal scen, które nie weszły. Aktorzy grali za udziały, poza tym bardzo poświęcili się dla filmu. Jedna z aktorek przejechała pół Polski na 6 rano do salonu, w którym kręciliśmy. Udostępniano go nam przed otwarciem i po zamknięciu. Dlatego fragmenty, które nie weszły do filmu, wykorzystaliśmy jako trailery.

Eliza Kowalewska: - Jest taka scena z dwójką aktorów, która nie weszła. Jej fragment jest w rekonstrukcyjnej części filmy. Taka ciekawostka, wszystko jest na youtube.

To ciekawy pomysł na promocję. Scena jest dobra, ale nie ma jej w filmie i nie zdradza fabuły.

Eliza Kowalewska: - Owszem, to świadomy wybór. Jak ktoś już film zobaczy, może sobie na youtube poszukać pozostałe fragmenty i je obejrzeć.

Dlaczego czarno-białe zdjęcia?

Bartek Mikołajczyk (operator): - Uzasadnienia są dwa. Pierwsze jest takie, że nadają historii ponadczasowość, staje się bardziej uniwersalna. Drugi powód jest finansowy - czas mieliśmy w salonie rano i wieczorem, zdjęcia były więc niejednorodne pod względem koloru i światła. Mieliśmy małe reflektory reporterskie, nie udało się tego inaczej rozwiązać. Uważam, że historii wyszło to na dobre.

Dialogi w filmie to czyste perełki, wywołują uśmiech na twarzy. A "stjfuniło" jest swoistym ewenementem. Istnieje jakaś tajemnica pracy nad nimi?

Eliza Kowalewska: - Tylko ciężka praca. W filmie nie ma przypadkowych słów. Scenariusz składał się z fiszek, którymi się wymienialiśmy. Potrafiliśmy kłócić się o każde słowo - mam nadzieję, że twórczo. Pytasz skąd "stajfuniło" - to taki własny neologizm. Stworzony dla postaci. W tym jest trochę matematyki. Tak właśnie jubiler kończy swój dialog.

Szczególnie, że wcześniej zachwyca się tak delikatnie.

Eliza Kowalewska: - Szukaliśmy złamania sceny. Niespodzianki...

Pointa z chciwością powstała na planie. Było dużo takich momentów?

Eliza Kowalewska: - Było ich parę. To jest najfajniejsze w pracy z aktorami - dopiero na planie mogą proponować coś, co autentycznie wynika z bycia tą postacią. Darek Starczewski wymyślił to w trakcie kręcenia i od razu nam się spodobało. Jest jeszcze kilka takich gestów i dialogów, mimo tego że bardzo byliśmy przywiązani do tekstu. Staramy się być elastyczni, gdy dzieje się coś ciekawego.

Dwójka reżyserów, nie pierwszy i drugi, tylko równorzędna para.

Eliza Kowalewska: - Wszyscy poruszają ten temat i to jest zrozumiałe. Duetów jednak nie jest tak mało. Ale oczywiście wszyscy wiedzą, że praca w duecie jest ciężka.

Jednak film musi posiadać określoną wizję, ktoś powinien decydować.

Eliza Kowalewska: - Znamy się wiele lat, pracujemy razem, jesteśmy kompatybilni i dotarliśmy do siebie dawno temu. Przeszkodą mogłaby być dwójka nowych ludzi, którzy spotykają siebie na planie i zaczynają się kłócić. My jesteśmy wymienni - mamy wszystko przygotowane i jednej osoby może nie być na planie.

Jak się pracowało z dwójką reżyserów? Miałeś całkowitą dowolność co do kreacji?

Bartek Mikołajczyk: Pracowało się dobrze. Mieliśmy do siebie duże zaufania, proponowałem dużo odważniejszych rzeczy, na które się zgadzali. Wyglądało to tak, że jak rozmawiałem z Grześkiem, to jakbym rozmawiał z Elizą. Oni się uzupełniają.

Co do zdjęć miałeś decydujący głos?

Bartek Mikołajczyk: - Tak!

Grzegorz Madej: - Tak, w pewnym momencie w trakcie zdjęć Bartek mówi: 'Wy jesteście pewni, że tego chcecie? Bo wielu by się na to nie zgodziło". To bardzo zdolny człowiek.

Anegdotki z kręcenia?

Grzegorz Madej: - Za bardzo to ich nie ma. Mieliśmy ciężko. Codziennie o siódmej rano przychodziliśmy do tego samego pana dozorcy, żeby otworzył nam salon, a on codziennie mówił, że nas nie zna i nikt mu nie mówił, że dziś kręcimy. Co z tego, że kręciliśmy wczoraj. To chyba było najtrudniejsze. Kręciliśmy w tym samym czasie co Falk "Joannę". Nas było parę osób, a ich cały sztab. Zamknęli pół ulicy, a drugie pół zajmowała cała ich baza. Kiedyś też tak będziemy mieć. Albo przynajmniej barakowóz, żebyśmy nie marzli.

Bartek Mikołajczyk: - Sceny w łazience… było bardzo ciasno, dźwiękowiec siedział pod umywalką, złożony w kwadrat.

Właśnie jest ich parę...

Bartek Mikołajczyk: - Mieliśmy zmianę łazienki, sytuacja nas zmusiła. Nakleiliśmy biały karton na lustro, żeby nie było mnie widać.

Fabuła jest na tyle wciągająca, że to umyka...

Bartek Mikołajczyk: - Czerń i biel sprawiają, że wygląda jak biała ściana.

Dużo mówicie o przygotowaniu, wielka praca przed wejściem na plan, przy scenariuszu. Nie masz takiego wrażenie, że wszyscy o tej pracy mówią, a potem tego nie widać?

Eliza Kowalewska: - Przy braku budżetu 'Heniek' nie udałby się bez perfekcyjnego przygotowania. Nie mówię, że jest perfekcyjny, ale wszystko musiało być gotowe - miejsca, plany, godziny. Mieliśmy 10 dni zdjęciowych i wiedzieliśmy, że jeżeli czegoś nie nakręcimy, to koniec. Nie było umów z aktorami, nie moglibyśmy nic już dokręcić. Była sytuacja, że inny aktor miał zagrać jedną z ról, musieliśmy jednak przenieść zdjęcia o 10 dni i ktoś inny zagrał tę postać.

Jak film odbierany jest na festiwalach?

Eliza Kowalewska: - Przed każdym jesteśmy maksymalnie zestresowani. Zrobiliśmy film po to, żeby ludzie go oglądali. Nie do szuflady czy dla grupy wzajemnej adoracji. Zawsze jest ten strach, że komuś się nie spodoba, zacznie źle mówić, źle napisze i może w tym być prawda. Na tym to polega. Odbiór jest pozytywny, na pierwszym festiwalu dostaliśmy nagrodę publiczności. 'Heniek' zaistniał. Premiera i nagroda od publiczności to była dla nas ogromna radość. A na Sopot Film Festivalu dostał się na szczyt.

Grzegorz Madej: - Na OFF Plus Camerze nagroda była dla nas zaskoczeniem. Przyjęcie po prostu… z kosmosu. Byliśmy na projekcjach. Cieszy nas to, że ludzie się śmieją, bo to dla nich jest ten film, nie dla jury. Tu nie ma pedofilii, kazirodztwa, prostytucji nieletnich. To po prostu moralitet i tak jest odbierany. W Sopocie też byliśmy bardzo zdenerwowani - 'Heniek' był projekcją na otwarcie. Obejrzał go prezydent, a ludzie podchodzili i gratulowali nam, że dobrze się bawili - to jest fantastyczne.

Życie festiwalowe filmu, dystrybucja, plany.

Grzegorz Madej: - Pod skrzydła patronackie wzięła nas zaprzyjaźniona fundacja, zaczynają wysyłać film w różne miejsca. Myśmy tego unikali, szczególnie że za granicą trzeba płacić, a na to nas nie stać. Cieszy nas to, że są ludzie zainteresowani dystrybucją i film nie trafi do szuflady. Został zrealizowany z całkowitej pasji do kina. Zrobimy następny!

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Heniek
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy