Reklama

"Baader-Meinhof": ROZMOWY Z CZŁONKAMI EKIPY

BERND EICHINGER

Skąd decyzja o ekranizacji książki Stefana Austa?

Chciałem nakręcić film o Ulrice Meinhof już w 1978 roku, ale wtedy temat terroryzmu w Niemczech nie został odpowiednio zbadany, a ja nie czułem się jeszcze na siłach, żeby podjąć tak złożoną kwestię. Interesowałem się nią już jednak jako student Akademii Filmowej w Monachium na początku lat 70. Fascynowało mnie poczucie solidarności między członkami ruchu studenckiego w poprzedniej dekadzie, a także poszukiwanie nowych sposobów na życie. Gdy jednak zaczęto rozważać użycie różnych form przemocy jako instrumentu walki politycznej, przestałem widzieć w tym sens. Im silniej odzywał się w nich duch walki i skłonność do despotyzmu, tym trudniej było mi ich zaakceptować. Jednak wielu moich znajomych popierało ich, co budziło moje ogromne zdziwienie i, na swój sposób, fascynację. Z jednej strony temat ten odpychał mnie, a z drugiej nie mogłem przestać o nim myśleć. "Baader-Meinhof" powstał zatem z takiej samej wewnętrznej potrzeby jak "Upadek".

Reklama

Dlaczego powierzył Pan reżyserię tego projektu Uliemu Edelowi?

Po pierwsze reżyserem musiał być Niemiec zaznajomiony z tematem. Poza tym miałem świadomość, że film będzie odstępstwem od fundamentalnych reguł filmowych - brakuje w nim bohaterów, z którymi widzowie mogą się uosabiać. W "Baader-Meinhof" nie ma fabuły sensu stricte, narracja nie jest linearna. Naszą uwagę przykuwa potworność wydarzeń, które porywają widza niczym wir prowadzący do nieuchronnego urwiska. Stworzenie takiego filmowego żywiołu wymagało reżysera, który potrafi wywrzeć odpowiednią twórczą presję na ekipie. Na całym świecie jest naprawdę niewielu realizatorów, którzy potrafią pracować z taką intensywnością, i tego samego wymagać od swojej ekipy. Jestem przyjacielem Edela od czasu studiów. Obaj jednocześnie zostaliśmy filmowcami, znam każdy centymetr celuloidu jego autorstwa, nawet nagrania z jego wesela i domowych taśm. Ufam mu bezgranicznie i podziwiam jako twórcę.

Jest Pan autorem tego scenariusza, podobnie jak "Upadku". Co stanowiło dla Pana największe wyzwanie?

Przede wszystkim skondensowanie 10 lat historii w zamkniętą fabułę filmu. Nie sposób było zrobić tego w ramach tradycyjnej narracji. Postanowiłem posłużyć się tzw. "fetzendramaturgie", czyli poszarpaną dramaturgią. Zamiast linearnej struktury widz znajdzie w "Baader-Meinhof" elementy fabuły, które, tak jak kawałki puzzli, należy samemu poukładać, aby otrzymać pełen obraz. Często pojawiają się bohaterowie, których nie znamy nawet z imienia i gdy nie mają już w tej historii nic do odegrania, po prostu znikają. Zależało mi także na tym, żeby sztucznie nie zmuszać widza do zaangażowania w losy którejkolwiek postaci, bo to oznaczałoby narzucenie pewnej interpretacji filmu. "Baader-Meinhof" miał uniknąć pułapki dydaktyzmu i nie stać się umoralniającą opowiastką o niemieckich terrorystach.

Ile fikcji literackiej znajdziemy w scenariuszu?

Kiedy filmowiec ukazuje wydarzenia historyczne, w których ludzie ginęli, a inni stawali się mordercami, jego obowiązkiem jest skrupulatne odzwierciedlenie faktów. Jedyną fikcyjną postacią w całym filmie jest asystent Horsta Herolda. Starałem się zamieścić w filmie tylko dialogi oparte na udokumentowanych relacjach z tych wydarzeń. Ograniczyłem jednak ilość żargonu politycznego, używanego przez ówczesnych lewicowców, aby dialogi były bardziej zrozumiałe dla współczesnej publiczności.

ULI EDEL

Skąd decyzja o nakręceniu "Baader-Meinhof"?

To opowieść o moim pokoleniu, temat, który interesuje mnie jak żaden inny. Moim zdaniem była to największa tragedia w powojennej historii Niemiec. Z Berndem Eichingerem znamy się od 1970 roku. Jestem od niego starszy o dwa lata, więc w chwili rozpoczęcia nauki w Akademii Filmowej w Monachium, miałem za sobą studia na germanistyce oraz w Akademii Teatralnej. Należałem do politycznej trupy teatralnej i często bywałem na wiecach politycznych oraz demonstracjach. W tych czasach emocje sięgały zenitu, co starałem się ukazać w pierwszej części filmu. Sam jestem romantykiem i rewolucjonistą, w dodatku niepoprawnym, tak jak wielu młodych ludzi wówczas. Śledziłem początki Frakcji Czerwonej Armii z zapartym tchem, a szok i zawód przyszły dopiero w 1972 roku, gdy wybuchły pierwsze bomby i zaczęli ginąć ludzie.

Jaką miał Pan koncepcję wizualnej oprawy filmu? Jaki gatunek miał wyróżniać "Baader-Meinhof"?

Chciałem uniknąć wszelkich skojarzeń z kinem gatunkowym. Podstawą miał być autentyzm. Francuzi nazywają to "cinéma vérité". Oznaczało to, że ustawiając oświetlenie na planie, mieliśmy jedynie wzmocnić naturalne światło. Wystrzegaliśmy się najazdów kamery czy wymyślnych ujęć, większość filmu kręciliśmy "z ręki", dając aktorom tyle swobody, ile tylko było możliwe. Podobnie podszedłem do doboru miejsc zdjęciowych, większość z nich to oryginalne miejsca akcji, takie jak Berlińska Opera Narodowa, Berlińska Politechnika i więzienie Stammheim, w którym odbywał się także proces głównych bohaterów. Starałem się także nie używać efektów specjalnych.

Niektóre sceny strzelanin, zawarte w filmie, są jednak wyjątkowo brutalne i przypominają filmy sensacyjne...

Nawet ilość wystrzelonych kul zgadza się z opisami zawartymi w raportach policyjnych. I tak w przypadku porwania Schleyera policjanci, którzy przybyli na miejsce zbrodni, odnaleźli na ciele ofiary 25 ran. Porywacze załatwiali swoje porachunki niezwykle brutalnie, wystrzelili 119 kul w starciu z ochroniarzami Schleyera, a 15 przy okazji morderstwa Bubacka. Wszystko to skrupulatnie pokazaliśmy w filmie, niczego nie przejaskrawiając.

Czy coś łączy filmy "My, dzieci z dworca Zoo", "Przeklęty Brooklyn" i "Baader-Meinhof"?

Dla mnie "Baader-Meinhof" jest zwieńczeniem trylogii o przemocy. "Przeklęty Brooklyn" mówił o przemocy na poziomie społecznym, w "My, dzieci z dworca Zoo" opowiadałem o krzywdach, które wyrządzamy sobie nawzajem. Baczny widz zauważy w tym ostatnim filmie zdjęcie, które jako jedyne wisi na ścianie w mieszkaniu narkomanów. Widać na nim Ulrikę Meinhof! Wtedy sam je tam powiesiłem, nie wiedząc nawet, dlaczego to robię. Teraz dopiero stało się to jasne!

STEFAN AUST

Jak zareagował Pan na propozycję Bernda Eichingera ekranizacji "Der Baader-Meinhof Komplex"?

Powiedziałem: "No wreszcie!". 20 lat czekałem, żeby podjął tę decyzję.

Czy film Edela jest wierną adaptacją?

Pisząc książkę, chciałem jedynie relacjonować, a nie komentować wydarzenia. Dlatego zebrałem wszystkie możliwe dokumenty i gruntownie je przeanalizowałem. Od początku czułem, że Eichinger i Edel dążyli do tego samego. Udało im się to znakomicie. Eichinger bardzo dobrze streścił w scenariuszu wszystko to, co wydarzyło się w przeciągu 10 lat.

Które sceny są szczególnie dla Pana poruszające?

Nie jestem płaczliwym człowiekiem, ale moment, w którym zdesperowana Ulrike Meinhof zaczyna rozumieć swoje piekielne położenie naprawdę mnie poruszył. Martinie Gedeck udało się pokazać, kim rzeczywiście była ta kobieta. Autentyzm "Baader-Meinhof" upodabnia go do dokumentów, oglądamy zdjęcia i sceny z reportaży, które na zawsze stały się częścią świadomości Niemców.

Niektórzy uważają, że Ulrike Meinhof, Andreas Baader, Gudrun Ensslin i Jan-Carl Raspe nie popełnili samobójstwa, lecz zostali zamordowani. Jak Pan to skomentuje?

Po obaleniu berlińskiego muru okazało się, że we Wschodnich Niemczech ukrywali się byli członkowie Frakcji Czerwonej Armii, którym zapewniono nowe tożsamości. Gdy to ujawniono, każdy z nich złożył zeznania policji. Jedną z ciekawych, nowych informacji była relacja szczerej rozmowy, jaką odbyli członkowie Frakcji po zabójstwie Schleyera. Wynikało z niej, że śmierć ich przywódców była w istocie samobójcza. Dogłębnie zbadałem te kwestię i muszę cynicznie przyznać, że gdyby było inaczej, historia Frakcji stałaby się jeszcze bardziej sensacyjna. Ślady zewnętrznego wpływu na śmierć Meinhof, Baadera, Ensslin i Raspego prowadziły jednak donikąd.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Baader-Meinhof
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy