Reklama

"Aż poleje się krew": GŁOSY MEDIÓW

Anderson, który odważył się zmierzyć z kinem Altmana i Scorsese, kręcąc "Boogie Nights" i "Magnolię", tym razem nawiązuje ni mniej ni więcej tylko do twórczości wielkiego Orsona Wellesa i jego "Obywatela Kane'a". Podobnie jak słynny tytułowy bohater tamtego filmu, Daniel Plainview z utworu Andersona to materialista-wizjoner i jednocześnie najsamotniejszy z samotnych wilków. Doskonale odpowiada tej postaci określenie "Amerykanin", jakie nadał mu angielski pisarz D.H. Lawrence: "twardy, stoicki i zabójca".

To jest naprawdę dzieło o aspiracjach filmowej symfonii, mistrzowsko wykonane. Muzyka gitarzysty Radiohead, Jonny'ego Greenwooda, doskonale uzupełnia wizję reżysera; modernistyczna i rapsodyczna zarazem, niesie w sobie też groźbę zbliżającej się burzy. Ostatnie dwadzieścia minut tego widowiska jest na swój sposób tak szokujące, jak szokujący był finał "Magnolii".

Reklama

J. Hoberman, Village Voice

"Chciałem nakręcić prosty, w stu procentach staroświecki film" - deklarował reżyser. Ale pamiętajmy, że u Andersona nic nie jest naprawdę proste i staroświeckie. Mamy tu wystarczająco wiele dzikości, ekstremizmu i groteskowej przemocy, by skutecznie wytrąciła z równowagi większość widzów. Film, zachwycająco sfotografowany przez stałego współpracownika Andersona, Roberta Elswita, nakręcono w pobliżu miasta Marfa w Teksasie, gdzie powstały też zdjęcia do innej naftowej sagi, słynnego "Olbrzyma" (1956) George'a Stevensa. Serce filmu jest w gruncie rzeczy westernowe, z manią podboju i chciwości w centrum uwagi, obsesją, która prowadzi w końcu do obłędu. Łatwo zrozumieć, dlaczego Anderson uważa "Skarb Sierra Madre" za tytuł tak ważny i inspirujący.

Trzeba jednak pamiętać, że dla Uptona Sinclaira, z którego powieści film pomimo wszystko wiele czerpie, najważniejszy nie był artystyczny wymiar jego prozy, lecz propagowanie socjalistycznych idei. Wyśmienita rola Day-Lewisa pomaga to ukryć, ale wiele innych postaci filmu zmierza ku schematowi, a jego wymowa skłania się ku dydaktyzmowi. Skłonność, by wszystko doprowadzić do skrajności, także osobowości bohaterów, trzeba uznać za niebezpieczną. Jest to film z defektami widocznymi na tle swych mocnych punktów. Ale szczęśliwie te mocne punkty są naprawdę bardzo mocne.

Kenneth Turan, Los Angeles Times

Pomimo wszystko "Aż poleje się krew" lokuje się bardzo daleko od typowego hollywoodzkiego filmu "z przesłaniem" obliczonego na zdobycie prestiżowych nagród. Są tu momenty prawdziwego szaleństwa. Jest także możliwe, że wszystkie widoczne potknięcia i niedoskonałości są nieodzowną częścią tego szalonego czaru, który wiąże się nierozłącznie z wielką, epicką skalą przedsięwzięcia. Inne filmy Andersona, w moim osobistym przekonaniu, z czasem zyskiwały na artystycznym znaczeniu. Mam nadzieję, że tak stanie się i tym razem.

Jeffrey Anderson, Combustile Celluloid

Epicki amerykański koszmar nadciągnął, ziejąc ogniem oraz grożąc potępieniem w piekle. To opowieść o chciwości i zazdrości, nakreślona w biblijnych proporcjach. Wściekłość i wrzask Starego Testamentu oraz ewangeliczny ton Nowego odnalazł Anderson dość niespodziewanie w zapomnianej powieści Uptona Sinclaira. Ale tak naprawdę tu nie ma Boga, jest tylko bogata w ropę naftową pustynia, nad którą rządy chce roztoczyć monstrualny Daniel Plainview. Jest to amerykański prymityw, tylko nieco bardziej skomplikowany niż McTeague, bohater naturalistycznej powieści Franka Norrisa i arcydzieła Ericha von Stroheima "Chciwość", które uwielbiał Sinclair. Ale McTeague i Plainview są sobie bliscy jak bracia, bo ulegają zwierzęcym instynktom, są na przemian bezwzględni, zimni i sentymentalni. Kreacja Day-Lewisa wzorowana niewątpliwie na słynnym występie Johna Hustona w "Chinatown" Romana Polańskiego oraz ozdobiona niesamowitymi grymasami jak z teatru Kabuki, chwilami groziła rozsadzeniem filmu. Ten wzbudzający dreszcz grozy popis jest zawieszony pomiędzy realizmem a wielkim kinowym spektaklem. "Aż poleje się krew" jest jednak dziełem sztuki, które przekracza historyczny kontekst. Prowokuje do odkryć, wytrąca z równowagi, drażni, ale szczęśliwie Anderson nie traci z oczu świadomości ludzkiej kondycji.

Manohla Dargis, New York Times

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Aż poleje się krew
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy