Reklama

Tamara Arciuch: Nie ma co narzekać

Piękna kobieta o intrygującej urodzie i świetna aktorka. Choć dziś Tamarę Arciuch znają wszyscy - popularność zawdzięcza serialom "Niania", "Ojciec Mateusz" i "M jak miłość" oraz filmowi "Wesele" - ona sama twierdzi, że z chęcią grałaby więcej. Nie narzeka jednak, bo wie, że życie aktora to wieczna sinusoida.

Podobno chciała pani zostać architektem? I marzyło się pani ASP?

- Myślałam o architekturze wnętrz. Miało być artystycznie, a jednocześnie praktycznie. Na egzaminach na gdańską ASP rysunek, malarstwo wyszły mi nieźle. Mimo wszystko nie udało się... Zaczęłam zastanawiać się, co dalej. I wtedy weszłam do teatru. A jak już weszłam, tak zostałam. Studium im. Baduszkowej przy Teatrze Muzycznym w Gdyni dawało wszechstronne przygotowanie, lubiłam tę szkołę, ale szybko dałam namówić się profesorom na egzaminy na wyższe studia aktorskie. Tak trafiłam do Krakowa.

Reklama

Z rodzinnych Skierniewic, przez Wybrzeże do Krakowa i Warszawy...

- Dużo było tych podróży. Po dyplomie i roku pracy w Krakowie wróciłam do Gdańska.

Dlaczego właśnie tam?

- Wtedy w dużym stopniu zadecydowały względy osobiste. Choć nie tylko, bo do Teatru Wybrzeże zawsze mnie ciągnęło. Byłam na Wybrzeżu przez 10 lat - wystarczająco długo, żeby zrobić coś ciekawego, ale też żeby się nie zasiedzieć. Nigdy nie chciałam być przypisana do jednego miejsca, do jednego zespołu, choć to oczywiście daje poczucie bezpieczeństwa.

Jednocześnie zaczęły się seriale ("Adam i Ewa", "Oficer", "Egzamin z życia", "Niania"), co oznaczało kursowanie pociągiem na linii Gdańsk-Warszawa.

- Pociągiem albo samolotem. Intensywny czas. Raz nawet spóźniłam się na spektakl. Koszmarne przeżycie. Dziś myślę, że to było nieuniknione. Zawód nie czeka. Tylko raz jest się młodym, raz ma się nową twarz. Jak złapiesz wiatr w żagle, wykorzystuj to. Potem ciągle musisz udowadniać, że zasłużyłeś na sukces.

I to był powód, dla którego zdecydowała się pani na Warszawę?

- Miałam 32 lata i dość tego jeżdżenia. W dodatku od nowej dyrekcji gdańskiego teatru usłyszałam, że to bez sensu, żebym brała bezpłatne urlopy. "W tę czy wewtę?". No to ja: "Wewtę!". I wylądowałam w stolicy.

To było miękkie lądowanie? Ile lat miał pani syn Krzyś?

- Był w II klasie, ale dobrze to zniósł. Gorzej ja. Gdyby nie rodzice, którzy byli blisko, byłoby nieciekawie. Miałam robić duży projekt serialowy - kryminał Maćka Dutkiewicza, dostałam główną rolę. Próby szły pełną parą. Brałam udział w treningach, uczyłam się strzelać. Potem okazało się, że TVP się wycofała i zostałam bez pracy.

Rozczarowanie.

- Nie pierwsze, nie ostatnie. Na szczęście wiedziałam, że będą następne sezony "Niani", więc tak zupełnie nie zostałam na lodzie. Trzeba było tylko trochę poczekać. Jednak dni w zupełnie nieznanym mieście, bez przyjaciół, były trudne. W zawodzie aktora nie jest tak, że pędzi się na skrzydłach wiecznego sukcesu.

I miała to pani na uwadze?

- Oczywiście! Moje życie zawodowe to sinusoida. Na początku trafiły mi się "Tygrysy Europy" Jerzego Gruzy. Potem półtora roku ciszy. Byłam w teatrze, ale uważałam, że mogę grać fajniejsze role. Potem "Adam i Ewa" - nagle pojawiła się popularność, ale jednocześnie skończyło się swobodne poruszanie się po mieście, które już polubiłam. Wkrótce znowu przestój. Wreszcie "Wesele" Wojtka Smarzowskiego, które było megasukcesem. Myślałam, że nie będę schodzić z planu. Ale film aż tak się o mnie nie upominał.


Dlaczego reżyserzy nie zwracają się do pani ponownie?

- Argumenty są najróżniejsze. Aktor jest zbyt znany albo za mało znany. Jest za niski lub za wysoki. A jak się wreszcie dostanie rolę, okazuje się, że terminy kolidują i absolutnie nic nie da się zmienić. Zawsze się coś znajdzie, żeby cię nie zatrudnić. W drugą stronę działa to podobnie - jak cię chcą, to chcą i już. W tym zawodzie trzeba mieć po prostu szczęście.

I intuicję.

- Tak. Paru propozycji nie przyjęłam. Wydawało mi się, że robię dobrze, ale może ktoś się na mnie obraził? Nie wiem.

Razem z Bartkiem Kasprzykowskim wzięliście sprawy w swoje ręce. Jeździcie z autorskimi spektaklami. Czyj to pomysł?

- Po urodzeniu drugiego dziecka dostałam propozycję zagrania w pewnym spektaklu. Jeden z kolegów zrezygnował, padło pytanie: "Może by twój Bartek zagrał?". Był chętny. Potem zagraliśmy razem w Teatrze Capitol. Stwierdziliśmy, że takie spektakle fajnie są odbierane i że można się z tego utrzymać. Jeździmy na ogół w weekendy, co było ważne, kiedy dostałam rolę w "Ojcu Mateuszu", a potem w "M jak miłość". Nasze apetyty rosły, wreszcie postanowiliśmy zrealizować spektakl bardziej autorski. Razem z Bartkiem Opanią gramy w "Pod niemieckimi łóżkami" w reżyserii Łukasza Witt-Michałowskiego.

I jest pani szczęśliwa?

- Tak! Choć uważam, że zawodowo mogłabym więcej robić. Od dawna myślę o recitalu, bo od tej strony widzowie mnie mało znają, raz tylko pokazałam się w musicalu "Chicago" w Gdyni. Czekam też na rolę, która będzie ode mnie wymagała więcej niż seriale. Ale nie ma co narzekać.

I pogodziła się pani z tym, że ludzie oceniają pani urodę? Patrzą na nogi, kieckę, makijaż?

- Dawniej, jak sama wyciągałam coś z szafy, zdarzały mi się modowe wpadki. Ktoś mi kiwał paluszkiem, albo dostawałam "czerwone światło", albo padały określenia "podoba, nie podoba nam się". Ale ostatnio współpracuję z fryzjerem, makijażystką, stylistą, którzy pomagają mi współtworzyć wizerunek. Od buta do kolczyka kreacja jest przemyślana!

Jest przykro, gdy krytykują?

- Najwyżej troszkę. Komuś się nie podoba? Trudno. Czasem myślę sobie tylko, jakże łatwo opluć czyjąś pracę. Ostatnio przeczytałam, że... kolano mi się posypało! Pękałam ze śmiechu. Co prawda dopadła mnie już czterdziestka, ale nie widzę, żebym się specjalnie sypała. Śmieję się z tego, bo dobre geny mam po mamie i jakoś nie widzę u siebie szybkiego starzenia.

Nie wkurza pani, że dziś świat jest taki, że wszystkie nasze zalety i efekty pracy bywają oceniane przez pryzmat naszego wyglądu?

- To jest zdumiewające! Wciąż nie mogę uwierzyć, że buty, ciuchy, kolczyki, pióra czy cokolwiek innego mogą stanowić o wartości człowieka. Kiedyś był we mnie bunt. Chciałam na premierę ubrać się w worek na ziemniaki. A potem pomyślałam: Co ja tu komu mam udowadniać? Jestem kobietą i po prostu od czasu do czasu chcę fajnie wyglądać. Na co dzień przecież ubieram się sportowo, wygodnie. Trudno, żebym zakładała szpilki, gdy o 5 rano biegnę na plan...

Gotuje pani, prowadzi zwyczajne życie?

- W Polsce aktorzy przedstawiani są jako ludzie próżni, zarabiający - za nic! - nieprzyzwoite pieniądze, marzący tylko o tym, żeby chodzić po czerwonych dywanach i pozować na ściankach. Może paru takich jest, ale ja żyję normalnie, spłacam kredyt, gotuję dzieciom obiady i nie jeżdżę trzy razy w roku na Bahamy. Jeśli jadę raz w roku na wakacje, jestem szczęśliwa.

Rozmawiała Bożena Chodyniecka

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Tamara Arciuch urodziła się 24 marca 1975 roku w Skierniewicach. Skończyła PWST w Krakowie, debiutowała rolą Paulinki w spektaklu "Nocne tańce wieczystego" (Teatr Ludowy). Na dużym ekranie debiutowała w filmie "Młode wilki 1/2". Wystąpiła w VII edycji "Tańca z gwiazdami". Wkrótce zagra w 2. sezonie serialu kryminalnego AXN "Zbrodnia".

Nie przegap swoich ulubionych filmów i seriali! Kliknij i sprawdź nasz nowy program telewizyjny!

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Tamara Arciuch
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy