Reklama

Ktoś tu w kulki z nami leci

"Paintball", reż. Daniel Benmayor, Hiszpania 2009, dystrybutor Kino Świat, premiera kinowa: 6 sierpnia 2010 roku

Przypadek lub nieuwaga dystrybutorów sprawia, że na przestrzeni kilku tygodni na ekrany naszych kin wchodzą dwa bliźniacze filmy. O ile jednak ''Predatorzy'' stanowią przyzwoitą, fanowską rozrywkę, o tyle w trakcie seansu ''Paintballa'' nie sposób pozbyć się wrażenia, że to jedynie zlepek nieumiejętnie posklejanych klisz z ''Hostelu'', ''Battle Royale'' i... właśnie ''Predatora''.

Wyobraźmy sobie taką sytuację: zamierzamy obejrzeć film ''Paintball''. W sieci rzecz jest tagowana jako horror/akcja. Przypuszczamy więc, że fabuła będzie się koncentrować wokół grupy żądnych emocji śmiałków, którzy wykupują zorganizowaną partię ''bezpiecznej strzelanki''. Coś jednak musi pójść nie tak. Zamiast kulek z farbą ktoś zacznie grzać ciężką amunicją. Panika, popłoch, walka o przetrwanie... Koniec końców, przeżyje pewno tylko jedna osoba, a całym przedsięwzięciem steruje jakieś tajemnicze bractwo. Teraz konfrontujemy nasze domysły z filmem. I co? Szczwane z nas bestie! Nie pomyliliśmy się nic a nic.

Reklama

Przewidywalność i żerowanie na ogranych pomysłach to właśnie największe wady tego obrazu. Brak autentycznego napięcia i możliwości zidentyfikowania się z którymkolwiek z bohaterów (antypatyczność i pobieżna charakterystyka powodują, że ich losy mamy głęboko w nosie) to kolejne skazy. Reżyser Daniel Benmayor (zgadujemy, że debiutant - i znowu strzał w dziesiątkę!) zachowuje się, jak gdyby w dziedzinie filmu survivalowego nie można było już nic nowego powiedzieć. A przecież rozliczne zombie-movies ostatnich lat i takie perły jak "Zejście" pokazują, że nie jest to martwy subgatunek.

Kilka rzeczy się jednak udało. Nie można twórcom odmówić np. umiejętnej pracy kamery; ta skrada się w gęstowiach, zatacza pierścienie wokół bohaterów i tworzy efekt osaczenia. Nawet ujęcia z punktu widzenia (POV) snajpera, zrobione a'la "Predator", jakoś się bronią. Od strony psychologicznej też niby wszystko trzyma się kupy: japiszoni - żeby przeżyć - kładą współbratymcom kłody pod nogi, w przeciętnym człowieku drzemie bestia, instynkty biorą górę. Pawłow, Thorndike, behawioryzm, tralala. Jednak brak jakiejkolwiek iskry, świeżości, polotu i nieodparte wrażenie chłodnej kalkulacji powodują, że jedyne emocje, jakie się malują na twarzach widzów to uczucie znudzenia i grymas w rodzaju: ''gdzie ja to już widziałem?''.

Wszystko to sprawia, że po skończonym seansie zadajmy sobie pytanie: nie lepiej było, zamiast w bilet, zainwestować w plastikowe gnaty, trochę farby, skrzyknąć ziomków i zabawić się w to w realu? Tak, świeże powietrze, trochę ruchu i adrenaliny dobrze robią. A od siedzenia w kinie można się co najwyżej odleżyn nabawić.

3,5/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Paintball
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama