Reklama

"Hotel Transylwania": Poznaj mojego tatę, wampira

Dziwny i miły zbieg okoliczności: dzień po 165. urodzinach Brama Stokera, autora "Drakuli", w ramach spóźnionego halloweenowego prezentu wchodzi do polskich kin "Hotel Transylwania". Jego reżyserem jest Genndy Tartakovsky, człowiek, którego pokolenie obecnych dwudziestolatków kojarzy na pewno z niesamowitych seriali animowanych: "Laboratorium Dextera" i "Samuraja Jacka".

Tak jak i wiele współczesnych filmów animowanych, "Hotel Transylwania" stanowi postmodernistyczną trawestację znanych popkulturowych wątków - tym razem jest to galeria bestii z klasycznych horrorów wytwórni Universal: wilkołak, niewidzialny człowiek, monstrum Frankensteina i mumia. Wszyscy odwiedzają tytułowy przybytek, który prowadzi hrabia Drakula.

Nikt tu się nie bawi w podchody z konwencją horroru, zostaje ona wywrócona na drugą stronę i rozpruta już w drugiej scenie, kiedy do hotelu zjeżdżają się kolejni goście. Wilkołak okazuje się zgarbionym od nadmiaru obowiązków dzieciorobem w korpo-uniformie, monstrum Frankensteina to wioskowy głupek, wiecznie strofowany przez jędzowatą żonę, sam Drakula jawi się natomiast jako zgorzkniały wdowiec, który samotnie wychowuje dorastającą córkę Mavis. Wszyscy potykają się o swoje nogi, popychają, przewracają i donośnie pierdzą; wszystkim bliżej jest do Charliego Chaplina lub Bustera Keatona, niż do swoich otoczonych kultem pierwowzorów.

Reklama

Twórcy "Hotelu Transylwania" nie ograniczają się jednak do slapsticku, dekonstruują dalej i więcej. Potwory nie są wcale potworami, tylko tchórzami, którzy zaszywają się w zamkach i kryptach, aby ukryć się przed ludźmi. Ci jawią się w ich głowach jako brutale, wiecznie trzymający pochodnie i widły, wiecznie gotowi, aby kolejnego odmieńca zapędzić w kozi róg i unicestwić. Kiedy bohaterowie postanawiają wreszcie "wyjść na miasto", dochodzi do nieoczekiwanego - i windującego cały film na kolejny poziom "meta" - zwrotu akcji: okazuje się, że przez współczesnych ludzi są czczeni jako popkulturowi bogowie.

Strach strachem, ale Drakuli zależy na tym, aby w złe zamiary Homo sapiens wierzyła przede wszystkim jego córka Mavis. Zamyka ją w paranoicznej bańce, za pomocą bajek od dziecka wpaja jej lęk, inscenizuje przed nią spektakl nienawiści, który ma ją na zawsze odwieść od prób nawiązania kontaktu ze światem zewnętrznym, szczególnie z zaludniającymi go przedstawicielami płci męskiej. Z tej toksycznej relacji rodzi się właśnie emocjonalny ciężar "Hotelu Transylwania". Niestety, nie zostaje on w pełni wykorzystany - rodzicielski konflikt ma w sobie na tyle powagi, aby ciągnąć do przodu akcję, ale za mało żaru, aby zaszklić widzowi oczy i stopić serce.

Cały "Hotel Transylwania" wydaje się zresztą filmem zmarnowanej szansy. Jest przyjemny, lekki, szybki, zabawny i kolorowy, ale to wszystko - to całe gotyckie rekwizytorium - mogło posłużyć do stworzenia czegoś nieco bardziej oryginalnego i szalonego. Czuć to tym bardziej, jeśli pamięta się poprzednie kreskówki Tartakovsky'ego - ekspresyjne, topiące współczesną popkulturę w psychodelicznie kolorowy amalgamat, potrafiące wyryć w dziecięcym mózgu głębokie bruzdy. Szczególnie szkoda, że charakterystyczną dla niego, prostą i drapieżną kreskę, której można posmakować dopiero podczas napisów końcowych, zastępuje przez cały film bezpłciowa animacja 3D.

5/10


---------------------------------------------------------------------------------------

"Hotel Transylwania 3D" ("Hotel Transylvania"), reż. Genndy Tartakovsky, USA 2012, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 9 listopada 2012 roku.

---------------------------------------------------------------------------------------

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy